IDEA, INSPIRACJA, INTEGRACJA

XVIII Festiwal Górski im Andrzeja Zawady

Przez cztery dni stolicą światowego wspinania było małe uzdrowisko na dosłownym końcu Polski – Lądek  Zdrój. Przez cztery dni między kuracjuszami popijającymi zdrowotne wody, wśród fontann i fantazyjnych klombów przechadzali się najwybitniejsi wspinacze świata, wolne duchy, górscy dekadenci, wizjonerzy, mądrale, ludzie poszukujący… No i my, uważne i zaangażowane obserwatorki: Ilona Łęcka i Beata Słama.

Beata Słama: Festiwal Górski w Lądku Zdroju to druga duża impreza rozpoczynającego się sezonu festiwalowego. Trudno powstrzymać się od porównań…

Ilona Łęcka: Siłą rzeczy porównujemy z tym, co było wcześniej. Zarówno jeśli chodzi o poprzednie edycje festiwalu, jak i inne imprezy w festiwalowym kalendarzu. Impreza w Lądku się rozwija, co widać już na pierwszy rzut oka: w miasteczku festiwalowym przybył namiot filmowy, w którym oprócz prezentacji obrazów zgłoszonych do konkursu filmowego odbywały się spotkania z ich twórcami, a nawet występ artystyczny Seana Villanuevy i Nico Favresse. Ważniejsze jest jednak to, że organizatorzy wyciągają wnioski z poprzednich edycji, niwelują błędy, stawiają na rozwój. To wszystko sprawia, że festiwal w Lądku jest tak świetną imprezą.

B.S.: Pogadajmy więc o tym, dlaczego tak jest.

I.Ł.: Zacznijmy od truizmu: każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy boulderingu, wspinaczki skalnej, wielkościanowej, himalaizmu, trekkingu, biegów górskich, skialpinizmu, speleologii, wszelkich aktywności okołogórskich aż wreszcie literatury. Program jest tak nasycony, że dążenie do obejrzenia wszystkiego przeradza się we frenetyczny pęd – ale przynajmniej jest z czego wybierać.

B.S.: Dla mnie ważne też jest to, że to prawdziwa impreza integracyjna. Zagraniczni goście, sławy i górscy celebryci nie spożywają wytwornych kolacji w zaciszu ekskluzywnych lokali, strzeżeni zazdrośnie przez organizatorów grzejących się w ich blasku, tylko są tam, gdzie wszyscy, można ich poznać, pogadać z nimi, dla wielu osób to bardzo ważne. Ja sama odbyłam właśnie w na imprezie zwanej bankietem, w niezapomnianej sinozielonej sali, wiele przeciekawych i inspirujących rozmów i dyskusji, bo w Lądku równie ważne jest to, co dzieje się na scenach, jak i to, co rozgrywa się w kuluarach. I nie chodzi tu o imprezowanie.

I.Ł.: Sala, o której wspominasz, cechuje się dość nieoczywistą estetyką, a oświetlenie jest nieco upiorne, co jednak w żaden sposób nie wpływa na swobodny integracyjny nastrój imprez. Zresztą dla spragnionych wrażeń jest ona niejako bazą wypadową na koncerty.

B.S.: Drugą kwestią wyróżniającą Lądek są konferansjerzy i prowadzący spotkania. To naprawdę ważne, kto i jak zapowiada, prowadzi i dyryguje, bo nadaje imprezie styl i zwyczajnie czyni wiele wydarzeń ciekawszymi. Osoby zapowiadające w Lądku są fachowe, pełne uroku i dowcipne, to ogromna przyjemność ich słuchać. Natomiast prowadzącymi spotkania byli m. in. Michał Olszański z Trójki (transmisja na żywo), Wojciech Kuczok, Oswald Rodrigo Pereira z TVP (no trudno), Alina Markiewicz czy Piotr Trybalski. Niektóre spotkania ‒ z Andrzejem Bargielem i ekipą filmowa kręcącą film o Maćku Berbece ‒ prowadził sam dyrektor festiwalu, Maciej Sokołowski. Robił to w sposób bardzo przemyślany, eksponując interlokutora, sam pozostając w cieniu. Oczywiście przez cały czas był obecny na festiwalu i widoczny, nie miotał się jednak po scenach, nie wzywał do pieśni, panował nad całością, nie tracąc wyczucia proporcji. Był mózgiem imprezy, jednak machina poszła w ruch, działała sprawnie, bo skrzyknął odpowiednich ludzi.

I.Ł.: No właśnie, ludzie, nastąpiły istotne zmiany personalne…

B.S.: I jakościowe. I tu mamy doskonałą okazję, by opowiedzieć o Festiwalu Literatury Górskiej. „W temacie książek” działo się naprawdę dużo.

I.Ł.: Zaszła bardzo ważna zmiana: dyrektorem konkursu książkowego, a także Festiwalu Literatury Górskiej (pierwsza edycja), jest od tego roku Piotr Trybalski, co od razu poskutkowało zmianą jakościową. Mieliśmy panel warsztatowy poświęcony realiom rynku wydawniczego,  klubokawiarnię z wydzieloną strefą przeznaczoną na sygnowanie książek przez autorów. Ciekawym pomysłem były, według mnie, „śniadania na trawie”, podczas których, w niezobowiązującej atmosferze leniwego poranka wybitne postaci polskiego himalaizmu czytały zgromadzonym słuchaczom fragmenty górskich książek: Janusz Majer – Hajzera, Kinga Baranowska – biografię Elizabeth Hawley (jej autorka, Bernadette McDonald, wtrąciła swoje trzy grosze), a Krzysztof Wielicki fragmenty O życiu Messnera – można powiedzieć, że było to czytanie dygresyjne. Odbył się też panel poświęcony literaturze górskiej, w którym wzięłaś udział.

B.S.: Nazwałabym to raczej spotkaniem, a nie dyskusją, bo nikt z nikim nie dyskutował. Po prostu odpowiadaliśmy na pytania zadawane przez Piotra Trybalskiego. Tym, co zasługuje na uwagę, jest publiczność. Po pierwsze, sala kinowa była pełna (w Zakopanem na podobny panel przyszło około 15 osób), po drugie, Piotr doskonale potrafił zachęcić słuchaczy do zaangażowania się w rozmowę. Usłyszałam wspaniałe słowa świadczące o tym, że literaturę górską czytają osoby wrażliwe, myślące, po prostu fajne, a więc warto ją tworzyć i o niej rozmawiać. No i że literatura górska naprawdę inspiruje.

I.Ł.:  Kolejnym elementem bloku książkowego były warsztaty, które wzbudziły moje mieszane uczucia. Wybrałam się na ten poświęcony selfpublishingowi. Ośmielę się nazwać ten trend zachwaszczaniem rynku książki. Opcja ta może kusić desperatów, których odrzuciły wszystkie wydawnictwa, lub osoby nieznoszące jakiejkolwiek krytyki. Firmy selfpublishingowe nie zapewniają żadnej fachowej opieki redaktorsko-korektorskiej, stąd niski poziom wydawanych w ten sposób książek. Jestem zdania, że książka jest finalnym produktem współpracy pomiędzy redaktorem i autorem.

B.S.: Ja byłam na fragmencie warsztatów prowadzonych przez Łukasza Supergana, który opowiadał, jak napisać książkę górską. Nie wysłuchałam całej prelekcji, ponieważ temat wzbudził mój sprzeciw: nie można nikogo nauczyć, jak napisać książkę. Ma się talent albo się go nie ma. Pan Łukasz napisał tylko dwie książki, ja zredagowałam kilkaset, a jednak nie ośmieliłabym się opowiadać o tym, jak pisze się książki. Mogę natomiast sporo powiedzieć o tym, jak je wydać. Prelegent  niestety nie do końca zna realia polskiego rynku wydawniczego lub bazuje tylko na swoich doświadczeniach. Na moją uwagę, że nieco mija się z prawdą, zareagował arogancko… Wydaje mi się, że w przyszłości należy staranniej dobierać doradców, prelegentów i osoby prowadzące warsztaty.

I.Ł.: Wróćmy do paneli dyskusyjnych. Było ich więcej, jak na przykład ten o kobietach w górach. Udział wzięły w nim Anka Okopińska, Kinga Baranowska, Masha Gordon (Rosjanka mieszkająca w Wielkiej Brytanii), Mina Leslie-Wujastyk (Anglia), Chantel Astorga (USA, laureatka tegorocznego Złotego Czekana), Kinga Ociepka-Grzegulska i Karolina Ośka.

B.S.: Uważam, że to stracona szansa na żywą i ciekawą dyskusję. Trudno zresztą o taką, kiedy część uczestniczek mówi po angielsku, a konieczność tłumaczenia, choćby Kasia Okuszko dwoiła się i troiła, pozbawia wypowiedzi dynamiki i właściwie uniemożliwia wymianę poglądów. Mnie na estradzie brakowało Agny Bieleckiej (była na festiwalu), od której przecież wszystko się zaczęło (a i spotkanie zaczęło się od przypomnienia niefortunnej wypowiedzi dotyczącej wspinających się pań), i Joanny Piotrowicz, która jest przecież „pod ręką” (mieszka niedaleko Lądka), wspina się (Chan Tengri – jako druga Polka ‒ i Aconcagua), a przede wszystkim od wielu jest instruktorką PZA, działa w męskim świecie…

I.Ł.: Trzecim panelem, podczas którego raczej nie dyskutowano, było spotkanie poświęcone istocie stylu alpejskiego w himalaizmie. Na początku Lindsay Griffin zwięźle i elokwentnie przypomniał proces narodzin stylu alpejskiego, który, jak się okazuje, towarzyszył eksploracji Himalajów od samego jej zarania. Będąc – w sensie medialnym – na uboczu wielkich wypraw oblężniczych, jednocześnie stał się wymiarem wolności, projekcją hartu ducha i areną indywidualizmu. Z ust gości, między innymi Andreja Štremfelja czy Chrisa Bonningtona, padły ważne słowa dotyczące istoty stylu alpejskiego. Mówiono o wyzwaniu, o dokonaniach, o śmiałych wyczynach, ale przede wszystkim o tym, że styl alpejski jest kwestią wewnętrznej dyscypliny i sportowego ducha, gdyż himalaiści działający w pełni samodzielnie, bez pomocy Szerpów, aprowizacji, wsparcia z bazy, przygotowanych przez innych członków wyprawy poręczówek obierali cele, które odpowiadały ich ambicjom, poczuciu estetyki, nie zaś takie, które jakaś instytucja obrała sobie za punkt honoru. Mówili też o partnerstwie i przyjaźni tak istotnych, gdy wspina się w małych zespołach. To było ważne spotkanie, przywracało właściwie proporcje i przypominało o istocie wspinania, dlatego szkoda, że nie było tłumaczone i odbywało się w małej sali kina.

B.S.: A skoro jesteśmy przy partnerstwie, przyjaźni i wielkich górach… Odbyło się też niewiadomo które spotkanie poświęcone zimowej wyprawie na K2 ‒ tej minionej i tej przyszłej, bo K2 ciągle jeszcze jest „dla Polaków”.

I.Ł.: Niestety spotkanie to niezamierzenie ujawniło, ile niesnasek, ile negatywnych emocji, ile problemów wynikło z nadmiernego rozbuchania medialnego. Począwszy od szumnych deklaracji i pompatycznych zapowiedzi, przez nieustanny medialny tryb stand – by, w jakim funkcjonowali członkowie wyprawy podczas jej trwania, skończywszy zaś na rozliczeniach, apologiach, wzajemnych oskarżeniach i sprzecznych narracjach uczestników – wszystko to pokazuje, że ludzkie emocje szaleją w starciu z nowoczesną technologią i wirtualnym światem, w którym jakże łatwo o bohaterów, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Bogusław Kowalski podjął próbę analizy przebiegu trudnego związku wspinacze – media, próbę nie w pełni udaną, zbyt mocno bowiem  koncentrował się na ukazaniu historii tejże relacji, a zbyt mało uwagi poświęcając koniecznym konkluzjom. 

B.S.: Dodajmy, że Bielecki, Botor, Tomala i Urubko za akcję ratunkową na Nandze otrzymali przyznawaną przez Alpine Club nagrodę Spirit of Mountaineering Commendation. Bardzo się cieszymy, lecz…

I.Ł: …na Shivlingu, dwa lata temu, przeprowadzono równie heroiczną akcję ratunkową, jednak jej uczestnicy ‒ Maciek Ciesielski, Janusz Gołąb, Kacper Tekieli i  Andrzej Życzkowski ‒ nie dostali żadnej nagrody. O tych wydarzeniach zdecydowali się opowiedzieć dopiero teraz. Przypomnijmy: jeden ze wspinaczy z dwuosobowego zespołu, Grzegorz Kukurowski, zmarł w ścianie, a jego partner, Łukasz Chrzanowski, próbował zejść samodzielnie, chłopcy ruszyli mu na ratunek – wspierani przez Janusza Majera w Polsce – porzucając swoje plany wspinaczkowe i bardzo ryzykując. Niestety nie dotarli na czas i Łukasz zginął, próbując schodzić. To była wstrząsająca i gorzka opowieść, choć wnioski wyciągnięte z akcji ratunkowej zostały wykorzystane właśnie podczas akcji na Nandze. Spotkanie, transmitowane przez radiową Trójkę, prowadził niezwykle fachowo i z przejęciem Michał Olszański.

I.Ł.: Tu pokusiłabym się o analogię do Tomka Mackiewicza, który był samorodnym objawieniem wspinaczkowym, abnegatem i wolnomyślicielem budzącym skrajne emocje. Tomkowi dedykowano spotkanie z Elizabeth Revol, Markiem Klonowskim i Anią Solską-Mackiewicz. Klonowski był, łagodnie mówiąc, nie w formie… choć oczywiście  można zrozumieć, że analiza przyczyn i przebiegu tragedii Tomka jest dla niego bardzo trudna.

B.S.: Ponadto miał na sobie gacie i japonki. Niby dress code nie jest w naszym środowisku ściśle przestrzegany, był upał, ale jednak…

 I.Ł.: …mógł się nieco postarać. Ania Solska zaprezentowała się niezwykle ciepło, zaś Elizabeth sprawiała wrażenie kruchej i nieco zmęczonej. Samo spotkanie przebiegało dość ociężale: prowadzący je Robert Jałocha  nie najlepiej sobie radził z utrzymaniem dynamiki i logicznego przebiegu wydarzenia.

B.S.: Choć był i tak lepszy od Dominika Szczepańskiego, który prowadził podobne spotkanie w Zakopanem i zdawał pytania, a raczej je mamrotał, tonem aroganckim, od niechcenia, co sprawiało wrażenie, jakby nie miał ochoty tam być.

I.Ł.: W Lądku doceniono wspinaczkę wielkościanową. Mateusz Haładaj w spokojnym, eleganckim stylu rozmawiał z Tommym Caldwellem, Marek Raganowicz zaś najpierw wprowadził słuchaczy w tajniki wspinaczki wielkościanowej (idea jako taka, przydatne patenty, kontrowersje w sprawie wycen, liczące się przejścia), następnie zaś dzielił się swą wiedzą i doświadczeniem podczas warsztatów praktycznych w Skałach Lądeckich.

B.S.: Marek Ragnowicz cieszył się zresztą ogromna popularnością, ustawiały się do niego długie kolejki po autograf.

I.Ł.: Takie kolejki były w Lądku stałym widokiem: czy to Denis Urubko, Piotr Pustelnik czy Wielicki, wiły się i oplatały namiot kawiarniano-książkowy. To budujący widok.

B.S.: Ważnym punktem festiwalu były prezentacje i prelekcje złotoczekanistów (to nowe słowo, które bardzo mi się podoba), lecz na mnie, i chyba nie tylko na mnie, wrażenie zrobiły dwa spotkania: z Cholitas Escaladores, paniami z Boliwii, które wspinają się na sześciotysięczniki w swoim kraju (a mają ochotę na więcej) oraz z ekipą kręcącą film Broad Peak o Maćku Berbece.

I.Ł.: Zgadzam się z tobą. Cholitas wniosły powiew świeżości, a spotkanie z nimi przypomniało nam, że w górach można być na mnóstwo sposobów, są dla wszystkich, każdy stawia czoło różnym wyzwaniom. Panie były cudne!

B.S.: W spotkaniu z ekipą filmową szalenie podobało mi się zaangażowanie panów: producenta, Dawida Janickiego, konsultanta – Jacka Jawienia, aż wreszcie Ireneusza Czopa, grającego Maćka Berbekę. Ekipa wróciła właśnie z Karakorum, gdzie kręciła sceny pod Broad Peakiem, aktorzy naprawdę szli z w karawanie i naprawdę się wspinali, a pan  Ireneusz-Maciek nie krył, że było to dla niego ogromne wyzwanie. No, ale prawdziwą gwiazdą spotkania był Maciej Berbeka junior, lat na oko jeden i pół, który wdzierał się na scenę, chciał przemawiać do mikrofonu, a występ zakończył efektownym skłonem i pełnym rozpaczy zawodzeniem. Gdy został zniesiony ze sceny, pojawił się kot… A skoro jesteśmy przy filmach…

I.Ł.: Kasia Biernacka zadbała o to, byśmy mieli pełne spectrum filmów nie tylko stricte górskich. Zeszłoroczną perełką był dla mnie obraz The Last Honey Hunter, a w tym roku poruszył mnie do głębi Big World w reżyserii Davida Mortona i Fitza Cahalla. Zaledwie dwanaście minut wystarczyło twórcom, by przyjrzeć się relacji ojca z synem, nakreślić trud wychowania dziecka, zasugerować pułapki zachodniej cywilizacji, by przedstawić piękno Nepalu i bogactwo prostych doświadczeń, krótkiej przygody. Cenię takie kameralne, poruszające obrazy o wiele bardziej niż realizowane z pompą i rozmachem filmowe przedsięwzięcia, takie jak Into Twin Galaxies. A Greenland Epic, w których jedynie mami się widza intymnym, bezpośrednim kontaktem z naturą. Nie przypadł mi go gustu również obraz Blue River ‒ arogancja wysyconego ekologicznymi frazesami przedstawiciela „pierwszego świata” krótkowzrocznie krytykuje politykę wodną kraju, w którym rozwój technologiczny (w tym przypadku: wznoszenie tam i zapór wodnych) jest realną szansą na godne życie jego mieszkańców. Nie twierdzę, że w imię podnoszenia poziomu życia ludności należy akceptować bezmyślną eksploatację, twierdzę jedynie, że warto zdobyć się na szersze spojrzenie. Mieszane uczucia wzbudził także obraz Stumped w reżyserii Cedara Wrighta i Taylora Keatinga, prezentujący wspinającą się sportowo, jednoręką Maureen Beck – nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądam bezrefleksyjny teledysk pełen szybkich cięć, efektownych przeskoków i wiecznie roześmianej bohaterki. A przecież dobrze jest, gdy film górski czy okołogórski skłania do myślenia.

 B.S.: No i oczywiście The Dawn Wall. Oglądałam go na stojąco, tak nabity był namiot kinowy. Muszę przyznać, że pod koniec popłynęły mi łzy.

I.Ł.: To portret Tommy’ego Caldwella, wyreżyserowany przez Josha Lowella i Petera Mortimera, znanych już choćby z Valley Uprising.  Duet reżyserów trzyma się sprawdzonej konwencji znakomitych, precyzyjnych ujęć przeplatanych animacją. Jak nikt potrafią oni przedstawić techniczne aspekty wspinaczki sportowej i wielkościanowej w interesujący sposób. W przypadku The Dawn Wall świetna (dwukrotnie nagrodzona Sports Grammy) praca kamery i nonszalanckie poczucie humoru zyskują nowy, głębszy wymiar portretu psychologicznego Caldwella, który poświęcił ponad sześć lat życia jednemu wielkościanowemu przejściu, po czym, gdy już witał się z gąską, zaryzykował sukces przedsięwzięcia w imię przyjaźni i braterstwa ludzi związanych liną ‒ co zostało pokazane w sposób daleki od patosu, prawdziwie, prosto i przejmująco. Niezwykłe w tym filmie jest to, że scenariusz pisze się sam, w miarę rozwoju akcji – pewnych wydarzeń, jak choćby problemy Kevina z pokonaniem słynnego 13. wyciągu, nie dało się przecież zaplanować i przewidzieć. Mamy więc obraz, który jest po części filmem fabularnym (a nawet thillerem!), a po części reportażem i dokumentem, przy czym te trzy aspekty są spójne i wspaniale pokazane. Nic dziwnego, że film zyskał uznanie zarówno widzów, jak i jury filmowego.   

B.S.: Za najlepszy film polski uznano Dreamland Staszka Berbeki. Jego recenzja ukazała się jakiś czas temu na Wspinaniu.pl. (https://wspinanie.pl/2018/03/cienista-kraina-snow-beata-slama-o-filmie-dreamland-staszka-berbeki)

I.Ł.: Trudno opisywać każde spotkanie i prezentację – niemal wszystkie były doskonałe i ciekawe, a jeśli nie, to przecież nie wina organizatorów. Jak zwykle świetny był Bogumił Słama, dowcipny i wesoły Marek Holeček, Adam Bielecki ujmował profesjonalnym podejściem do prezentacji, na benefis Ani Czerwińskiej przyszły tłumy, a Denis Urubko podczas spotkania przygrywał pięknie na gitarze. Moją uwagę przykuł Bartek Malinowski, opowiadaniem o Wielkim Szlaku Himalajskim, który przybliżył ciężkie warunki życia Kaszmirczyków oraz zaprezentował  naprawdę wyśmienite zdjęć. A na koniec wisienka na torcie, czyli ceremonia wręczenia Złotych Czekanów.

B.S.: To wydarzenie rozłożyło wszystkich na łopatki, a zagraniczne instagramy i fejsbuki pełne są zachwytów i pochwał.

I.Ł.: I nic dziwnego. Była znakomita: lekka, dowcipna, doskonale wyważona, był patos i wzniosłość, jednak bez przesady, w odpowiednich momentach powaga, lecz w dobrze odmierzonej dawce. To zasługa reżysera, Jana Połońskiego, i prowadzących – Justyny Domaszewicz i Wojtka Helińskiego. Ceremonię uatrakcyjnił występ Łukasza Świrka, który stał już na najwyższym miejscu podium mistrzostw Polski i świata we wspinaczce na czas, a teraz osiąga wyżyny siły, koordynacji i fantazji w pokazach akrobacji na rurze.

B.S.: No to teraz może trochę ponarzekamy?

I.Ł. Można narzekać na pogodę, ale po co, skoro nagłe, i to znaczne, ochłodzenie nie wpłynęło na atmosferę festiwalu. Można i na to, że Lądek jest tak daleko, ale to bardziej zaleta tego miejsca niż wada – do tej uzdrowiskowej miejscowości, naznaczonej silnie secesyjną świetnością i międzywojennym rozmachem przyjeżdża się specjalnie na festiwal, więc przypadkowych widzów można policzyć na palcach jednej ręki – wszyscy chcą współtworzyć atmosferę imprezy i rzeczywiście ją tworzą. Można krytykować nadmiar festiwalowych propozycji, bo nie da się obejrzeć i doświadczyć wszystkiego, ale za to jest z czego wybierać.

B.S.: No to czekamy na wrzesień…

(Relacja ukazała się na stronie Wspinanie.pl)

 

 

 

 

 

 

 

Kategorie: Wydarzenia

0 komentarzy

Leave a Reply