WSPANIAŁY FESTIWAL BEZ FREKWENCJI

W niedzielę zakończyła się ósma edycja Zakopiańskiego Festiwalu Literackiego. I jak co roku zastanawiam się, dla kogo ta impreza właściwie jest. Jeśli tylko dla zakopiańczyków, to wzruszające, że władze tak bardzo dbają o nasz rozwój intelektualny. Jeśli dlatego, że Zakopane chce być jak Sopot, to żałosne, bo aby tak się stało, musiałaby się zmienić władza. W całym kraju. I upłynąć wiele, wiele lat.

Dla kogo więc Festiwal jest? Może jednak dla zakopiańczyków? Nie do końca. Ponieważ mieszkańcy miasta wykazali minimalne zainteresowanie. Owszem, na spotkanie z Agatą Tuszyńską, Katarzyną Kubisiowską, autorką biografii Kory, czy Natalią de Barbaro przyszło trochę osób, kilkoro czytelników chciało się spotkać z Izą Klementowską, lecz „na Stachurze” była nas garstka, licząc obsługę, „na Małeckim” również.

Dlaczego tak się dzieje? Przyczyn jest wiele. A jedna wydaje mi się najważniejsza. Ponieważ Zakopane jednak chce być jak Sopot, który ma Sopotekę, na wyremontowanym dworcu kolejowym (na razie bez szyn) urządzono Mediatekę, czyli Stację Kultury. Jaka ma być funkcja tego miejsca, nie do końca rozumiem. Czy to coś w rodzaju dawnych klubów książki i prasy? Może. Książki są, prasa jest, fotele i kanapy również. A nawet komputery. Ciekawe, kiedy dojdzie do pierwszej demolki? Może w sylwestra, kiedy z pociągów wysiądą już pijani  panowie i panie, którzy przyjadą tylko po to, żeby obrzygać Zakopane, i którzy są tak mile widziani przez włodarzy? W Mediatece jest ładnie i przytulnie, ale…  Wszystkie spotkania odbywały się właśnie tam, tym samym tak ważną imprezę wyprowadzono z centrum miasta.

W poprzednich latach osią wszystkich wydarzeń był namiot książkowy, tam toczyło się życie towarzyskie, tam można było kupić książkę, pogadać z wydawcami, spotkać znajomych. Pełnił funkcję salonu. Istniała też szansa, że zahaczą o niego Janusz i Grażyna z reklamówkami wypchanymi baranimi skórami, i może skuszą się na jakąś książkę, albo chociaż przejrzą. Niestety tę szansę stracili, bo namiotu nie było. Być może wydawcom nie opłaca się przyjeżdżać na imprezę, na której książki słabo „schodzą”, ale nie wiem tego na pewno. Jeśli tak, to kolejny dowód na to, że to ani czas, ani miejsce na organizowanie takiej imprezy. Jak mawiał mój kolega: „Nie ma zainteresowania”.

W Sopocie na festiwalu literackim są tłumy. Zakopane tego szklanego sufitu nie przebije.

Spotkania na świeżym powietrzu, mimo kapryśnej aury, też miały swoją dynamikę, pobliskie kino Miejsce wydawało niezłym miejscem na gadanie o literaturze. W pobliżu jest uparcie niewykorzystywana kawiarnia Kmicic. Że teraz plac zajmuje kino letnie? W poprzednich latach też zajmowało.

I tu paradoks: w tym roku, w przeciwieństwie do poprzedniego, autorzy byli interesujący, na czasie, zostali jednak zepchnięci na niemal peryferie miasta, więc Festiwal był frekwencyjną porażką. Choć oczywiście warto się spotkać nawet z jednym czytelnikiem.

Ja byłam na trzech spotkaniach. Pierwsze to rozmowa wokół książki Cztery strony drzewa, Izy Klementowskiej prowadzone przez Agnieszkę Szymaszek. Autorka mówiła rzeczy nie do końca rozsądne (które pięknie i w białych rękawiczkach sprostował Paweł Skawiński), a prowadząca wyraźnie nie czuła się dobrze w swojej roli. Prowadzący takie spotkanie nie powinien bezkrytycznie zachwycać się autorem, powinien za to wejść momentami w rolę adwokata diabła, zadrażnić, skłonić do refleksji. Tak się jednak nie stało.

Iza Klementowska i Agnieszka Szymaszek (fot. B. Słama).

Spotkanie z Jakubem Beczkiem, autorem książki Oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach, było fascynujące, również za sprawą prowadzącej je Małgorzaty Majewskiej, która była doskonale przygotowana i wiedziała, o czym mówi.

Jakub Beczek (fot, Beata Słama)

 

Choć nie czytam polskich kryminałów, byłam ciekawa Roberta Małeckiego, ponoć jednego w wiodących polskich „kryminalistów”. Słuchałam go z ogromnym zainteresowaniem. Tu również ważną rolę odegrał prowadzący spotkanie Łukasz Wojtusik, do którego właśnie się przekonałam.

Robert Małecki i Łukasz Wojtusik (fot. Beata Słama).

Wreszcie nadeszła pora ogłoszenia laureata Nagrody Literackiej Zakopanego. Już od chwili podania krótkiej listy towarzyszyło mi rozczarowanie, nie znalazła się bowiem na niej książka Mariusza Koperskiego Pasja Mateusza, będąca oryginalnym spojrzeniem na historię i specyfikę Podhala, na jego miejsce w świecie i relacje z nim. Połączenie historii i realizmu magicznego (lekkiego) sprawiło, że powstała fascynująca – choć niełatwa w odbiorze – wielowymiarowa opowieść. Niestety jurorzy byli innego zdania.

Trzymałam kciuku za Anię Pigoń i jej Góralki, taterniczki, turystki. Kobiety w literaturze o Tatrach do 1939, pozycji ważnej, która zapełniła dotkliwą lukę w literaturze tatrzańsko-zakopiańskiej, niestety nagrodę otrzymała biografia Stanisława Witkiewicza pióra Natalii Budzyńskiej  Witkiewicz, ojciec Witkacego, książka w jakiś sposób mało oryginalna. To, co mnie wydało się jej słabością – tytuł sprowadzający bohatera do zaledwie jednej roli, to, iż autorka nie stroniła od osądów, a nawet okazywała irytację  – jurorzy uznali za zaletę, co podkreśliła pani Iwona Smolka w przydługiej laudacji.

Przyznano także nagrodę dla najpiękniejszej książki roku. Wymieniając książki nominowane do tej nagrody, nie podano twórców szaty graficznej, nie było ich też na scenie, zupełnie jakby autorzy sami projektowali sobie książki.

Nagrodę zdobyli Podhalanie. Wokół tożsamości. Jak podkreśliła przewodnicząca jury Anna Janko, głównie za zdjęcia. No cóż, szata graficzna i projekt książki to co innego, a zdjęcia co innego, ale może się nie znam. Pani Janko zaznaczyła  również, że okładka nie jest czytelna. Gdy wysunęłam ten zarzut w recenzji, kierowniczka działu wydawnictw TPN mnie wyśmiała. Składam to na karb jej niewielkiego doświadczenia w branży wydawniczej i nadmiernej pewności siebie.

By odebrać nagrodę, na scenę wyszły owa kierowniczka i jedna z autorek, pani Agnieszka Gąsienica Giewont, która powiedziała, że dzięki zdjęciom powstała interesująca i głęboka książka. To znaczy ona napisała interesującą i głęboką książkę. Cóż, myli się, no, ale jeśli sami siebie nie pochwalimy, to kto? Kierowniczka wymieniła na szczęście projektanta książki, Bartka Witkowskiego. Jest on również autorem szaty graficznej Magii nart i Drzew, które wybrały Tatry. Ta druga książka też została kiedyś najpiękniejszą książką roku, nikt nam jednak o tym nie powiedział, więc nie mogłam wyjść na scenę, odebrać nie swojej nagrody i powiedzieć, że napisałam głęboką książkę.

Nagrodę publiczności, przyznaną po raz pierwszy, dostało Foto z misiem Barbary Caillot i Aleksandry Karkowskiej. Autorek niestety nie było, nagrodę odebrała projektantka jej szaty graficznej  Magdalena Koziak-Podsiadło, lecz nie wymieniono jej z nazwiska, więc nie wiadomo było, kim właściwie jest. O Staszku Berbece, który zaprojektował okładkę, w ogóle nie wspomniano.

A potem Andrzej Bienias śpiewał Stachurę, trochę inaczej iż wszyscy. A na pewno lepiej niż Stare Dobre Małżeństwo.

Beata Słama

Kategorie: Wydarzenia

0 komentarzy

Leave a Reply