BLIŻEJ

Wanda Rutkiewicz włącza magnetofon kasetowy i zaczyna mówić. Nie jest to pamiętnik, nie jest to relacja, a raczej refleksje i zwierzenia. Mówi jak to zwykle ona, starannie dobiera słowa, trochę jakby czytała z kartki, buduje okrągłe zdania jak wzorowa uczennica. Jej narracja nie ma polotu, wdzięku i swobody, a jednak, tak jak nigdy dotąd w tym, co mówi, się odsłania.  I to, co mówi, jest rozdzierająco smutne. Nagrania przez długie lata pozostają nieznane, aż siostra Wandy przekazuje je (dlaczego dopiero teraz?) Elizie Kubarskiej i stają się one inspiracją filmu o Wandzie Ostatnia wyprawa, który nakręciła.

Nie ma u nas zbyt wielu dobrych filmowców zajmujących się tematyką górską, dlatego trudno mi wymienić nazwisko twórcy, do którego nagrania te powinny trafić (Darek Załuski czy Wojtek Kozakiewicz poruszają się chyba w nieco innej stylistyce i problematyce, no i nie mają takiego zaplecza i kasy jak jedna z bohaterek tego tekstu). To, że trafiły w ręce Elizy Kubarskiej jest i dobre, i złe. Nie należy ona bowiem do twórców szczególnie utalentowanych, nie ma ani wyrafinowanego warsztatu, ani ostrości spojrzenia czy instynktu filmowca, które pozwoliłby jej stworzyć dzieło spójne i sugestywne – jeśli znacie filmy Nicka Rosena, Alastaira Lee czy Jimiego China wiecie, o co czym mówię. Eliza tworzy dzieła zaciężne i długie, wszystkomające. W każdym jej filmie widać wyraźnie problem z selekcją materiału i koncepcją. Tak jest również w przypadku filmu o Wandzie.

A jednak jest to obraz, który koniecznie musicie obejrzeć.

 

Zapomnienie

Himalaizm kiedyś nie miał tylu fanów, co obecnie (choć zainteresowanie wyraźnie słabnie –wszystkie ośmiotysięczniki zdobyte, spektakularnych tragedii brak). Toczył się swoim rytmem, prasa owszem, pisała o ważniejszych osiągnięciach – o Wandzie po Evereście było głośno, o Kukuczce po Koronie też  – okrągłe rocznice obchodzone były jednak środowiskowo, bez mediów i pompy. No i nie było internetu. Właściwie dopiero po dramatach na Broad Peaku i Nandze zaczęło się szaleństwo, himalaiści stali się idolami i chętnie grzali się, i nadal grzeją, w blasku uwielbienia fanów (fan himalaizmu to nowe i dziwne zjawisko), dziennikarze szarpali coraz to nowe aspekty wspinania i brnięcia w śniegu. Jednak podczas gdy balon świętości Jerzego Kukuczki był coraz większy i unosił się coraz wyżej, Wanda Rutkiewicz trwała w zapomnieniu. Ani jej brat, ani siostra być może nie mieli aż tyle energii i determinacji, co pani Cecylia, by zadbać o pamięć o siostrze. Ewa Matuszewska napisała o niej i z nią dwie książki, nie były one jednak ani analityczne, ani wieloaspektowe. Przeszły trochę bokiem.

Powstał film, chyba TVN, interesujący. I długo nic.

O Wandzie można się było wypowiadać protekcjonalnie i lekceważąco, mówić „Wandzia”. Podkreślano jej trudny charakter. Obowiązującym stylem narracji na długo pozostawała ta z Temperatury wrzenia. Jakby sama Wanda niczego nie osiągnęła.

Trzeba było dopiero dwóch biografii (Sieradzińskiej i Kamińskiej), monodramu Wiesi Sujkowskiej wystawionego w teatrze w Bielsku-Białej i monodramu w teatrze Bagatela w Krakowie autorstwa Magdaleny Zarębskiej-Węgrzyn i Patrycji Babickiej, by Wanda zaczęła naprawdę wynurzać się z niepamięci, by przestała być irytującą „Wandzią” z opowieści zazdrosnych koleżanek i stała się pełnowymiarową osobą, skomplikowaną i tragiczną. Wszystkie te autorki (znamienne: same kobiety) spojrzały na nią z empatią i głęboko, zupełnie jakby znały jej magnetofonowe zwierzenia. A przecież nie znały.

Niestety pamięć o bohaterach bywa niekiedy bezrefleksyjna  i kapliczkowa. W zeszłym roku mogliśmy obejrzeć film o Wandzie Z góry widać lepiej, czytankowy i naiwny, choć fanom himalaizmu się podobał. Tym większe były oczekiwania wobec filmu Elizy Kubarskiej.

 

Zniknięcie i chaos

 Chwytliwa i atrakcyjna fabularnie teza filmu Ostatnia wyprawa  jest taka, że Wanda na Kanczendzondze nie umarła, nie zamarzła, nie wpadła do szczeliny tylko zeszła na drugą stronę góry i wiedzie szczęśliwy żywot jako buddyjska mniszka. W filmie pada sugestia, że w taki obrót spraw wierzy wiele osób, choć tak naprawdę tego pomysłu trzymała się rozpaczliwie jedynie matka Wandy, zapalona czytelniczka tekstów ezoterycznych, która utknęła mentalnie w epoce Bławatskiej, Gurdżijewa i Alexandry David Neel – nie wydaje się to jednak dla twórczyni filmu istotne, bo teza działa na wyobraźnię i skłania do spekulacji. Przepytywani są więc mieszkańcy wiosek u podnóża Kanczendzongi, Szerpowie, którzy pamiętają Wandę i tacy, którzy nie mają pojęcia, kim jest (my natomiast nie mamy pojęcia, kim są niektórzy rozmówcy Elizy). Jeden pokazuje jakiś udeptany kawałek ziemi, na którym obozowała ponoć jej wyprawa, inny wyciąga z komórki czerwony wyprawowy bęben, który kupił od Wandy (długi kadr na bęben, efekt komiczny), Messner (jego obecność zawsze pod nosi rangę filmu, prawda?) twierdzi, że wspinanie to sztuka przetrwania, więc gdyby zdobyła jedzenie, może dotarłaby do jakiejś wioski, buddyjska mniszka mówi, że czemu nie, w tej krainie można się rozpłynąć i spokojnie żyć, wielu tak zrobiło. Wątek ten zanika jednak po pewnym czasie jako nierokujący (nikt nie widział Wandy wędrującej przez wsie w bordowych szatach, mamroczącej mantry i przesuwającej paciorki mali), po czym znów się pojawia – można odnieść wrażenie że reżyserka trzyma się go tak uporczywie, iż rozmówcy mówią to, czego od nich oczekuje – by znaleźć kulminację w prawie finałowym bredzeniu nauczyciela duchowego, że Wanda odrodziła się jako młoda dziewczyna czy tam dziecko. Może jako Hinduska, a może nie.

Koncepcja zniknięcia czy odejścia Wandy w siną dal, jeśli by się przy niej uprzeć, mogłaby być metaforą, mówić o jej przejściu w inny wymiar, o mentalnej ucieczce, rozpuszczeniu się w niechcianym już świecie, jednak potraktowana zbyt dosłownie, staje się niestety groteskowa. Nie jest też osią filmu, wątek prowadzony jest bowiem niekonsekwentnie i ginie wśród innych rozrzuconych chaotycznie wzmianek: dzieciństwo (śmierć brata i ojca), ukochany, który zginął na jej oczach, posądzenie o oszustwo w kwestii Annapurny (tu Eliza nie mogła się powstrzymać i nadmieniła zza kadru, że i prawdziwość jej dokonań została zakwestionowana, czym stawia się na równi z Wandą, czego próbowała już w wywiadzie dla Onetu).

Podkreśleniem tezy o przetrwaniu Wandy, jeśli by się przy niej uprzeć, mogłoby być otwarte zakończenie pozostawiające pole dla wyobraźni i nadziei. Niedopowiedzenie. Niestety cechą twórców niezbyt utalentowanych jest nieumiejętność puentowania. Zakończeń jest więc kilka. Nie ma wyraźnego akcentu końcowego, który długo rezonowałby w naszych głowach i sercach.

 

Materiały archiwalne…

to główny składnik filmu, są bardzo interesujące i stanowią o niezwykłości i wartości Ostatniej wyprawy. To wyimki z filmów Wandy i o Wandzie, wywiadów z nią, reportaży o niej, programów publicystycznych i informacyjnych. A nawet rozrywkowych.

Wanda zawsze była dla mnie nieco przezroczysta, letnia, chowająca się za uładzonymi i przemyślanymi zdaniami, niespontaniczna i wycofana. Unikała udzielania wypowiedzi na gorąco, lubiła się przygotować, nie chciała niespodzianek. Co jednak zadziwiające, w tych przaśnych technicznie materiałach kręconych w peerelowskiej niezręcznej estetyce możemy zobaczyć prawdziwą Wandę (choć oczywiście może nam się tylko tak wydawać), bo ich twórcy często wykazywali się doskonałym warsztatem, dobrym okiem i przenikliwością. A czasem mieli po prostu szczęście.

To tylko szparka w szczelnej zasłonie, wąska smuga światła, to ledwie słyszalna zmiana tonu, zniecierpliwienie, uniesienie brwi, niekontrolowana ostrość wypowiedzi czy rozluźnienie, lekki grymas, ironia czy stanowczość, szczery uśmiech czy rezygnacja – Wanda uchyla nieco maskę i są to chwile. Cenne, fascynujące i rozczulające. Choć to tylko chwile. 

 

Ludzie

„Gadających głów” jest niewiele, nie wypowiada się żadna partnerka Wandy czy przyjaciółka  – brak kobiet w tym filmie jest zadziwiający –  można odnieść wrażenie, że rozmówcy dobrani są jakby przypadkowo.

Słuchamy Marion Feik, menedżerki Wandy, jest krytyczna, ironiczna i trzeźwo myśląca. Bez rzewnych tonów.

Aleksander Lwow (dlaczego akurat on, nie pojmuję) mówi: „My, sławni wspinacze lat osiemdziesiątych…” (nie potrzebowaliśmy Wandy, mieliśmy swoje sukcesy).

 Krzysztof Wielicki, jest – to nie zaskoczenie – pytany o to, dlaczego zakwestionował wejście Wandy na Annapurnę. Wykręca się, mąci, zbywa, jak to Wielicki, a na koniec mówi: „A jakie to ma znaczenie? Wanda pozostała w pamięci jako sławna himalaistka”. Czy jakoś tak. Może ma rację?

Bogusław Stefko zadrażnia, sugerując, że gdyby Wanda weszła na Annapurnę, Wielicki nie byłby zadowolony.

Siostra Wandy, Janina Fies, opowiada o hejcie, jaki spadł na Wandę. To dość chwytliwe, podgrzewa temperaturę, jednak Wada spotykała się raczej z protekcjonalizmem, lekceważeniem i zawiścią, co zafundowali jej głównie wspinający się panowie, nie było to jednak tendencją bardzo wyraźną.

O tym, czym jest prawdziwy hejt, przekonaliśmy się dopiero w dobie internetu.

 

Kolaż

Jest w tym filmie sekwencja doskonała, zupełnie niepasująca do reszty, sprawiająca wrażenie, że stworzył ją ktoś inny, że trafiła do tego filmu przez przypadek. To szalony kolaż obrazów, słów i dźwięków, będący niejako skompresowaną opowieścią o Wandzie. Sugestywny i ciekawy plastycznie. Gdyby był osobnym filmem, na pewno dostałby wiele nagród. Niestety nie jest.

 

I źle, i dobrze

Jaki jest więc film Elizy Kubarskiej?

Bardzo niedoskonały. I bardzo poruszający.

Jak napisałam wcześniej, to połączenie materiałów archiwalnych, wypowiedzi nagranych na potrzeby filmu oraz nieczarujących artyzmem kadrów etnograficznych (konie wierzgają, ludność himalajska wiedzie trudny żywot, dzieci się bawią, mgły snują) bez wyraźnej koncepcji i myśli przewodniej, wydający się raczej dziełem montażysty niż świadomego twórcy. Trzeba by dużo dobrej woli, by uznać go za kolaż, wariację czy impresję.  

Nie obeszło się niestety bez tak lubianych przez Kubarską scen inscenizowanych – pobieżne przeszukiwanie jakiegoś archiwum, bez efektu zresztą, niby Wanda pokazana od tyłu.

Drażni hasło plakatowe, że jest to prawdziwa historia Wandy, zupełnie jakby istniały jakieś kryteria „prawdziwości” lub ktoś miał na tę „prawdziwość” monopol. Czyżby inne historie o niej oparte były na fałszywych informacjach i przesłankach? Matuszewska, Sieradzińska i Kamińska nakłamały?

Irytuje nachalna promocja i legenda tworzona wokół powstania filmu. Drama i łzawość.

Gdy czyta się wypowiedzi Elizy sprzed kręcenia filmu i konfrontuje  z tym, co w filmie jest, widać tu dużo niespełnionych obietnic i brak odpowiedzi na wiele pytań, a właściwie brak samych pytań.

Jak już napisałam, zastanawia nieobecność kobiet w filmie, a przecież z również z kobietami Wanda działała w górach i się przyjaźniła.

Dlaczego więc jest to film ważny i poruszający? Inny od innych, pokazujący to, czego nie widzieliśmy i nie wiedzieliśmy?

Przede wszystkim dlatego, że Eliza nie ocenia Wandy, nie używa przymiotników, po prostu ją pokazuje. Oczywiście materiały mogły zostać wybrane tendencyjnie, być może z innego ich zestawu wyłoniłby się zupełnie inny obraz Wandy. Nie słychać tu jednak fałszywej nuty. Widzimy Wandę. Jesteśmy bliżej. W przebłyskach, ale zawsze to coś.

Wbrew moim obawom Eliza kryje się za kamerą, za kadrem (z jednym małym wyjątkiem), oddaje scenę Wandzie.

 Są w tym filmie emocje i tajemnica – co jest zasługą Elizy Kubarskiej i nie jest – bo w kadrach kręconych przez nią samą ani tego, ani tego nie ma, natomiast jeśli to jednak ona, a nie montażysta, ona ułożyła z sekwencji kręconych i opowiadanych przez innych taką właśnie opowieść o Wandzie, to choć jest ona chaotyczna i sprawiająca wrażenie nie do końca przemyślanej, robi wrażenie. Zapada w pamięć… O czym świadczy choćby to, że ta recenzja ma już sześć stron…

Kończę więc, a Wy koniecznie obejrzyjcie film. Spotkacie Wandę Rutkiewicz, poczujecie ją bliżej… choć może będzie to tylko złudzenie.

Beata Słama

Ostatnia wyprawa, scenariusz i reżyseria Eliza Kubarska, zdjęcia: Małgorzata Szyłak, Piotr Rosołowski, Braidmade Films.

 

 

 

 

  

  

 

Kategorie: Film i teatr

0 komentarzy

Leave a Reply