SCHRONISKO

Znów trzeba walczyć o „Samotnię”, postanowiłam więc z tej okazji zamieścić fragment pisanej przeze mnie książki (końca nie widać), traktujący o schroniskach właśnie. Dzieje się coś złego. A przecież można pogodzić zarabianie pieniędzy z ideą, utrzymać może nieco romantyczne status quo, trzeba tylko chcieć i mieć pewną wrażliwość. I nie nazywać przyjaznych schronisk anachronizmem i wmawiać, że ci, którzy za przyjaznymi schroniskami tęsknią, tęsknią również za brudnymi kiblami.

Oto ten kawałek.

Dobre schronisko gną w białych lawinach

wysokie mrozy ścinające gwiazdy

tu nie dościgną wilcze niepokoje

zastyga w zaspach parujący zaprzęg

czułość waruje w przycupniętych świerkach

dachy porasta śnieg i woń jedliny

wpada kolęda w zasypane góry

jak jęzor ognia witający zmierzchem

Jerzy Tomaszkiewicz, Schronisko”

Schronisko to nie tylko budowla. Schronisko to także, a może przede wszystkim, zjawisko kulturowe. Jak nazwa wskazuje, ma dawać schronienie, i wydaje się, że najbliższe tej idei były te pierwsze, najbardziej prymitywne szałasy, altany, koleby i schrony pozostające w gestii Towarzystwa Tatrzańskiego, prymitywne, klucz w umówionym miejscu, siennik, czajnik, piec  – mógł się w nich schronić każdy wędrowiec, były demokratyczne, czasem trzeba było odkopać je ze śniegu, zebrać coś na opał, ugotować posiłek z tego, co przyniosło się w workach i plecakach. Były jakże potrzebne w czasach, gdy urządzano wielodniowe wyrypy narciarskie, a wycieczki w Tatry były niemal wyprawami, odkrywaniem i wielką przygodą.

Gdy myślimy „schronisko”, przed oczami staje nam obraz zdrożnego wędrowca, który walcząc z deszczem, wichurą czy śnieżycą dostrzega wreszcie sączące się z okien światło i ma nadzieję na gorącą herbatę i odpoczynek. Kiedyś schroniska gromadziły ludzi szczególnych, plemię eksploratorów i wędrowców, tatromaniaków, tatrzaków (takie określenie wymyślił mój wujek) i tatrowników (a to ładne słowo znalazłam na Fecobooku), mających specyficzne kody językowe i kody zachowań, tworzących wspólnotę. To oni po dniu naporu masowej turystyki wieczorem obejmowali schronisko w posiadanie, bo raczej nie zdarzało się, by nocowała tam panna Krysia z turnusu pierwszego w pensjonacie „Orzeł” czy dyrektor zjednoczenia (dawnego odpowiednika dzisiejszej korporacji). Wieczory przy gitarze, gadanie bez końca i darmowy wrzątek choć przetrwały (mimo że gdzieniegdzie były próby pobierania opłaty za gorącą wodę, które spotkały się z gremialnym oburzeniem), brzmią dziś nieco anachronicznie, bo dziś takie wyobrażenie schroniska wydaje się przejawem trącącego myszą romantyzmu, dziś bowiem tatrzańskie schroniska to maszynki do robienia pieniędzy – zarówno dla ich dzierżawców, jak i PTTK –  niemal hotele, w których strudzony wędrowiec może nie znaleźć miejsca, jeśli… nie będzie miał rezerwacji dokonanej na wiele miesięcy przed. I sporych pieniędzy.

Każde schronisko ma swoich akolitów, znajomych właścicieli czy dzierżawców, tworzących specyficzną subkulturę, krąg wtajemniczonych jeszcze bardziej. Równie specyficzną subkulturę tworzą osoby w nich pracujące – to opowieść na osobną książkę. No i wreszcie schronisko to dyżurka TOPR… co się tam wyprawiało i wyprawia to temat rzeka…

Czy jednak w górach tak małych jak polska część Tatr, w których z każdego niemal miejsca można w miarę szybko dotrzeć do cywilizacji, a przynajmniej do wygodnej drogi, schroniska są potrzebne? Paryski w Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej pisał, że schroniska tatrzańskie – i to po obu stronach granicy – są zagrożeniem dla przyrody, szpecą krajobraz (tu się nie zgodzę, bo są to naprawdę dobre projekty), zanieczyszczają ściekami potoki i stawy (teraz są na szczęście oczyszczalnie), generują śmiecie (mimo zapewnień osób je prowadzących, że nie, nadal tak jest).  

Z tym poglądem zgadzał się Włodzimierz Cywiński, ratownik TOPR i wybitny znawca Tatr, twierdząc, że „schroniska są potrzebne tam, gdzie średni turysta nie jest w stanie osiągnąć górskiego celu  w ramach jednodniowej wycieczki rozpoczynającej się w bazie u podnóża gór”. Dla niego podstawowym celem schronisk są interesy właścicieli, życie towarzyskie bywalców i skracanie podejść taternikom. A wszystkie zostały wybudowane w okresie „ekologicznych błędów i wypaczeń”[1].

Dziś w sezonie schroniska generują tłum i generują śmiecie. Dla rzesz są celem samym w sobie, bo jest w nich piwo, bo wielu nie jest w stanie dotrzeć dalej. Bo Tatry i natura ich nie interesują – zresztą przy takim obciążeniu, zwanym naukowo antropopresją, nie bardzo je widać. Dla miłośników gór są doliny na Słowacji. Na końcu wielu z nich nie ma piwa. 

 

Tekst i zdjęcie Beata Słama

 

 

[1][1] W. Cywiński, Góral z Wilna. Tatry, seks, polityka, Wydawnictwo Górskie, Poronin 2002.

Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply