ROZCZAROWANIE W CIENIU ZERWY

Gdy tylko pojawiły się pierwsze informacje o tym, że Marcin Koszałka zamierza nakręcić film o Goralenvolku, zaszumiało. Rozległy się pierwsze głosy Polaków-górali-patriotów-katolików, że nie można, nie należy, ręce precz, a każda wzmianka o tym projekcie powodowała niezdrowe wzmożenie. Potem było coraz gorzej. Choć filmu nikt nie widział, twierdzono, że jest kontrowersyjny, ktoś ponoć czytał scenariusz, wyciągano daleko idące wnioski na podstawie fotosów i trailera, jeden góral wyznał, że proponowano mu, by zagrał, ale on przecież w takim czymś grać nie będzie. A w ogóle takie rzeczy za pieniądze podatników? Kto do tego dopuścił? (No, minister Gliński).

A tu rozczarowanie i smuteczek, ponieważ nie ma najmniejszego powodu, by pikietować przed kinami, redagować pozwy, wyklinać film z ambon czy domagać się zakazu dystrybucji. Powstał bowiem obraz nierozrachunkowy, ostrożny, a nawet nieśmiały – jeśli „biała odwaga” miałaby być określeniem odwagi niezbyt ostentacyjnej, to taki właśnie jest ten film. Można też odnieść wrażenie, że  reżyser nie do końca przemyślał, o czym ma być: o postawach, konfliktach sumienia i dylematach moralnych, czy też o jednostkach miotanych porywami wiatru historii.

Choć wydaje się że najbardziej Marcin Koszałka chciał nakręcić film górski.

Fabuła? Mówiąc w największym skrócie i nie spojlerując: głównym bohaterem filmu jest młody góral Jędrek Zawrat. Nie może ożenić się z ukochaną Bronką, ponieważ zgodnie z wolą ojca (góralsko-męski szowinizm, agresywny patriarchat plus tradycja) ma ona zostać żoną jego starszego brata Maćka. I zostaje. (Klasyczny trójkąt miłosny, bracia jak ogień i woda, namiętności, seks).

Zrozpaczony Jędrek wyjeżdża do Karkowa, gdzie robi efektowną karierę, a przy okazji zawiera znajomość z niemieckim antropologiem (chyba) i wspinaczem Wolframem.

Wybucha wojna, w Zakopanem pojawiają się Niemcy ze swoją brawurowo-idiotyczną teorią o wyższości ras i przyrządami do pomiarów czaszek i nosów i oznajmiają góralom, że wyzwolą ich spod jarzma polskiego okupanta. Jedni podpisują folkslistę chętnie i dobrowolnie w nadziei na korzyści, innym składano propozycję nie do odrzucenia. Lista wydanych kart „G” zaginęła (krąży legenda, że została gdzieś ukryta, albo że już ją odnaleziono), tych, którzy podpisali, nie było aż tak wielu (18 procent ludności Podhala, choć historycy nie są zgodni), smród ciągnie się jednak za góralami do dziś. A że nie cieszą się oni zbytnią popularnością wśród mieszkańców reszty naszego kraju, sprawa ich zdrady jest wywlekana przy każdej okazji, nawet gdy mowa o cenie szaletów w Zakopanem.

Biała odwaga jest filmem kameralnym, nie pokazuje procesów historycznych czy mechanizmów wielkiej polityki, kamera skierowana jest na ludzi, dlatego spodziewamy się, iż poznamy powody takich, a nie innych ich wyborów. Reżyser jednak rozprawia się z wątkiem Goralenvolku niezbyt zdecydowanie, jest to jakby kwestia marginalna, nie drąży, jakie były przyczyny takiego, a nie innego zachowania górali. Kto był zły wcześniej, ten jest zły później (schematyczna postać ojca Bronki) – choć są nazbyt ostentacyjne i dramatyczne ekspiacje – kto szlachetny, takim pozostaje.

Oczywiście nas najbardziej interesuje to, co kieruje głównym bohaterem. I tu niestety pokpiono sprawę już na poziomie scenariusza, i to takim najbardziej podstawowym, trudno bowiem dociec, dlaczego Jędrek Zawrat zaczął zadawać się z Niemcami – ten eteryczny, choć  jednocześnie mocarny młodzieniec przypomina liść niesiony prądem górskiego potoku czy wirujący w porywach halnego.

Jeśli odrzucimy najbardziej infantylne przypuszczenie, że skłonił go do tego zawód miłosny i brak celu w życiu, kusi bardzo inna odpowiedź…

Gdy widzimy Niemca Wolframa von Kamitza, od razu przychodzi nam na myśl Heinrich Harrer – typ nordycki (tu bliżej Brada Pitta), wspinacz i podróżnik (na zdjęciach pojawia się coś jakby Tybet). Jest subtelny, obecny dyskretnie i życzliwie, a skoro nie ma między nim i Jędrkiem prawdziwej męskiej przyjaźni z waleniem się po plecach i pokazywaniem sobie fajnych przechwytów, mogłoby się pojawić lekko homoseksualne zawirowanie… Ich relacja pozostaje jednak niewyraźna i niezdefiniowana  – to jeden z kilku niewykorzystanych wątków filmu.

Drugim jest wątek Bronki, która zapowiada się na postać wyrazistą (dzięki grającej ją Sandrze Drzymalskiej), a kończy jako istota patrząca trwożnie i rozpacznie, niezbyt rozgarnięta i zagubiona.

Postacią konsekwentną do początku do końca jest tylko Maciek, przez to nieco hieratyczną i ikoniczną – jest symbolem niezłomności, pozostaje czysty, choć traci najwięcej.

Wiele jest w filmie uproszczeń i naiwności, sytuacje rozwiązywane są jakby naprędce i niestarannie, wielu scenom brakuje temperatury, emocji, soczystości, a i logiki.

Maciek robi Niemcom awanturę, jakby nie wiedział, że za coś takiego można dostać kulkę lub trafić do obozu.

Jędrek, wiedziony sentymentem lub resztkami przyzwoitości, ukrywa (więżąc w jakimś nędznym pokoiku) zakochaną w nim Żydówkę (irytująco manierycznie zagraną przez Wiktorię Gorodecką), nakazując na odchodnym, by wyszła ukrycia dopiero, gdy pojawią się Rosjanie. No cóż, chciałoby się powiedzieć, że właśnie wtedy wychodzić nie powinna. Gdy opuszczaliśmy, rozmawiając z ożywieniem, salę kinową, ktoś zapytał: a gdzie ona się podziała? Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Wygląda na to, że scenarzyści ją zgubili…

Również znaczenie pierwszej sceny dla wszystkich osób, z którymi rozmawiałam o filmie,  pozostaje tajemnicą.

Nie wykorzystano także potencjału  takich scen, jak przeprowadzanie ludzi przez zieloną granicę czy ucieczka przed Niemcami z Kasprowego przez Żleb pod Palcem. Mogłyby to być sceny porywające, widowiskowe i pełne dramaturgii – nie są. Zupełnie jakby Marcin Koszałka nie chciał być posądzony o efekciarstwo. Choć niespieszna narracja jest tu zaletą.

Mamy więc nie dramat historyczny czy psychologiczny, nie film górski i nie przygodowy. Kino międzygatunkowe? Nie sądzę. Raczej niezdecydowane. „Białoodważne”. Jedno jest pewne: rozczaruje nie tylko patriotów i pikieciarzy, lecz także miłośników kina i historii.

Są jednak dwie kwestie, które koniecznie trzeba podkreślić i dla których warto ten film obejrzeć.

Pierwszą jest doskonałe aktorstwo. Szczególnie aktorzy grający role główne i góralskie  – Filip Pławiak (Jędrek), Julian Świeżewski (Maciek) i Sandra Drzymalska (Bronka) – wykonali ogromną pracę, by w ich grze i góralskości nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. Filip Pławiak dodatkowo przez ponad rok uczył się wspinaczki (instruktor: Andrzej Marcisz), by jak najbardziej wiarygodnie wypaść scenach „ścianowych”, co udało się znakomicie. Ta trójka stworzyła postacie wyraziste, pełne wewnętrznego żaru i energii, choć niestety Sandrze Drzymalskiej nie dane było rozwinąć w pełni granej przez nią postaci. Doskonale wyciszony był Jakub Gierszał (imponujący niemiecki) i jak zwykle do zapamiętania Adam Woronowicz (niestety w epizodzie).

Drugą – sekwencje wspinaczkowe, szczególne miłe i bliskie, bo górskie i wykreowane przy niemałym udziale i ogromnym zaangażowaniu wielu znajomych ludzi gór (i nosiczy ze Słowacji). Ich niezaprzeczalnym walorem jest to, że były kręcone w prawdziwych górach (Morskie Oko) – żadnych greenboxów (no, może raz) – co daje imponujący i piękny efekt. To zasługa samego Marcina Koszałki, a także operatorów Marcina Polara (zapamiętajcie to nazwisko), Janka Wierzejskiego, Wojciecha Kozakiewicza (twórcy nagradzanych filmów) i Bolko Targosza.

Panowie w szarych polarach to słowaccy nosicze, pośrodku, w niebieskiej marynarce, operator Marcin Polar (fot. B. Słama)

 (Jeśli chodzi o wspinanie, Marcin Koszałka puszcza ko do ludzi gór: w tamtych czasach nie było bowiem „białej odwagi”  – tak nazywana bywa magnezja – nawet w postaci proszku do czyszczenia zębów, który zachwala Wolfram, nie znano sztucznych ścianek ani takich wynalazków, jak „hakoczekany”, czy jak to zwał).

Warto również wspomnieć o scenografii i kostiumach (Elwira Pluta), stworzonych z dbałością o klimat i detale (choć nie wydaje mi się, by górale piknikowali na halach wśród owieczek w odprasowanych odświętnych strojach, a góralki nawet na chwilę nie rozstawały się ze sznurami korali…).

Podsumowując: jest w Białej odwadze mnóstwo talentu, żaru i zaangażowania, dobrego aktorstwa i rzetelnej roboty, niestety zabrakło dobrego scenariusza. Mimo to idźcie i zobaczcie. Nie będzie to czas do końca stracony.  

Beata Słama

 

Kategorie: Film i teatr

0 komentarzy

Leave a Reply