LĄDEK BEZ LUKRU
Festiwal Górski im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju to impreza wspaniała, przyciąga tłumy, integruje, uczy i bawi, zorganizowanie jej to praca tytaniczna i godna uznania (piszę to na początku i na wszelki wypadek, zanim organizatorzy znielubią mnie jeszcze bardziej), nie oznacza to jednak, że nie pojawiają się wpadki, słabsze edycje i słabsze punkty, że nie można festiwalu krytykować i wskazywać niedociągnięć czy nietaktów. Co z takimi uwagami robią organizatorzy (oprócz strzelenia focha, co jest w środowisku górskim – i nie tylko – niemal jedyną reakcją na nawet rzeczową krytykę), to już inna sprawa. Ale pewnie nic.
Na lądeckiej ulicy.
Zacznę jednak od wspomnień z zeszłego roku. Czas nastał pandemiczny, niepewny, festiwal jednak był, spotkaliśmy się z radością, brawurowo nie zwracając uwagi na „bezpieczeństwo sanitarne”. (Nikt nie zachorował, co oczywiście nie oznacza, że pandemii nie ma). Z wielu więc powodów 25. Festiwal bardzo różnił się od poprzednich – slow, łagodny, nienafaszerowany wydarzeniami, program bardziej linearny niż wieloplanowy (chyba nigdy nie zaliczyłam aż tylu spotkań i prelekcji), dużo było literatury i filozofowania, namysłu i refleksji. Słuchaliśmy Stasiuka, Sznajderman, Nogasia czy Springera, Ewy Grzędy i Jacka Kolbuszewskiego. Nareszcie odbyła się poważna, a nie pełna rubasznych i seksistowskich facecji rozmowa o literaturze górskiej. Ja byłam zachwycona, wielu nie (rozumiem – mało gór i zdobywców), Stanisław Pisarek się awanturował, że nagrodę dostały jakieś Kiczery, a nie któraś ze wspaniałych książek Stapisu.
W tym roku jednak, mimo iż pandemia trwa, a w górach niewiele się w ciągu minionego roku działo, festiwal powrócił do dawnej formuły, niestety w gorszym wydaniu: za dużo wydarzeń, za dużo testosteronowych panów, niemal zero literatury i refleksji, a kobiety przegrały z psami (o tym jeszcze będzie).
Nie było też ceremonii wręczenia Złotych Czekanów, ale to siła wyższa.
W tym roku – nie jednak, a jak zwykle – głównym bohaterem imprezy był Krzysztof Wielicki, który w lądeckim środowisku zaczyna funkcjonować niemal jak JP II gdzie indziej. W ciągu kolejnych lat przerobiliśmy: jubileusz zimowego Everestu, Złoty Czekan, urodziny (70.), teraz zaś rocznicę zdobycia Korony Himalajów.
Tym razem jednak można było jego rozległą obecność odczytać jako swego rodzaju deklarację: „Krzysiek, ten wstrętny Kurtyka nagadał o tobie tyle paskudnych rzeczy, ale na nas możesz liczyć”. Tym samym Kurtyka, za którym kiedyś chodzono na kolanach, zanosząc błagania, by zechciał przybyć i uświetnić, stał się wspinaczem wyklętym. Choć oczywiście wprost tego nie powiedziano.
A można było przecież zadać Krzyśkowi parę ciekawych pytań albo wykorzystać okazję i poważnie podyskutować na temat etyki wspinania i o tym, co się z tą etyką ostatnio dzieje, jednak niż z tych rzeczy. To byłoby za trudne, może nawet spowodowałoby u niektórych gości festiwalu pewien dyskomfort, a chodzi przecież o to, żeby było wesoło i żeby klepać się po plecach, prawda?
Głównym punktem obchodów istnienia Krzysztofa Wielickiego była premiera filmu mu poświęconego, zatytułowanego To Be (Reżyseria: Grzegorz Lipiec Sky Piastowskie; muzyka: Maja Pietraszewska-Koper; scenariusz: Grzegorz Lipiec i Maja Pietraszewska-Koper; grafika: Szymon Felkel Saymoon Studio). Czy Wielickiemu film się nie należał? Należał, jak najbardziej, lecz wpisany w ciąg czołobitnych fet jawi się niestety jako kolejny bałwochwalczy hołd.
Piękne zdjęcia, niezły pomysł, dobra, choć nieco wtórna (Dead Can Dance?), muzyka, czegóż chcieć więcej? Niestety film jest nieznośnie pretensjonalny, a nawet egzaltowany. Krzysztof Wielicki opowiada w nim o kolejnych ośmiotysięcznikach, chyba czytając z promptera, a opowieści owe przeplatane są poetyckimi kadrami przedstawiającymi go jak sieje, orze, gada do rzodkiewek, piecze chleb i robi przetwory. W tle płyną jego refleksje na temat życia, szczęścia, natury itp., miłe, słuszne i krzepiące, lecz niestety mało odkrywcze i też jakby czytane z kartki.
Twórcy To Be, zupełnie jak Kuba Brzosko, autor nieudanego filmu o Marcinie Kotelnickim, chyba oszołomieni wspaniałością środków, jakie mają do dyspozycji (kamery, komputery, drony i takie tam), przestali widzieć bohatera i zatracili się w koncepcyjnych możliwościach. W obu przypadkach, choć w różny sposób, bohaterowie są wyraziści i charyzmatyczni, wystarczyłoby pozwolić im być sobą, wygadać się, popodglądać, szukać autentyczności, a nie drapować ich wdzięcznie na wyszukanym tle i unieruchamiać w wydumanej konwencji. Film To Be oczywiście będzie się podobał, bo jest niezwykle efektowny, no i to przecież Wielicki. Dla mnie jednak jest tylko efekciarski – „a dusza gdzieś skryta, nikt o nią nie pyta”.
Miał też film ciąg dalszy (jakby 14 gór nie wystarczyło) w postaci uniżonego wywiadu z bohaterem przeprowadzonego przez Piotra Drożdża, który ma zwyczaj krzyczeć jak Pepin z Postrzyżyn Hrabala i który jako „wywiadowca” raczej nigdy nie osiągnie profesjonalizmu Michała Olszańskiego.
Skoro o filmach mowa, muszę wspomnieć o The Alpinist o Marcu-Andre Leclercu, zrealizowanym przez Petera Mortimera (Valley Uprising). To film przejmujący, prawdziwy, o wspinaczu totalnym, o relacjach międzyludzkich, ryzyku i górach, wielowymiarowy i doskonale zrealizowany.
Świetny był też Goodspeed, los Polacos! i spotkanie z jego niezwykle energetycznymi twórcami.
Mieliśmy też okazję zobaczyć najnudniejszy film świata, czyli Ścianę cieni Elizy Kubarskiej. Pokazywany był w zeszłym roku, więc, by „rozluźnić” nieco upchany program, można było go sobie darować.
A także pretensjonalny Wiatr. Thriller dokumentalny (recenzja na gorskidomkultury.eu), też nie wiadomo po co, bo był w telewizji i kto chciał, to obejrzał.
Jednym z nagrodzonych filmów był Big North (org. Paolo Cognetti. Sogni di Grande Nord), orzeźwiający, mądry i piękny. Włoski pisarz, Paolo Cognetti, autor książek Ósma góra i Nie zdobywając szczytów, wędruje po Kolumbii Brytyjskiej, Jukonie i Alasce śladami Jacka Londona, Hemingwaya, Henry’ego Davida Thoreau czy Alice Munro, szukając literackich tropów i zachwycając się światem. Warto.
(Fot. Filmtalia)
Drugim „gwiazdorskim” wydarzeniem po Wielickim było spotkanie z Leo Houldingiem. To już czwarta jego prelekcja, którą miałam przyjemność oglądać. Jak zwykle doskonale przygotowana i ciekawa, jednak… Pan tłumacz, który został specjalnie na tę okazję zaangażowany, mówił ładnie i składnie, lecz w ogóle nie znał nomenklatury wspinaczkowej, więc bredził, a tymczasem na widowni siedziała Kasia Okuszko (podpowiadała nawet panu parę razy), dla której tłumaczenie takie jest jak pstryknięcie palcami (plus wdzięk i swada) i która robiła to w Lądku wiele razy. W tym roku jednak organizatorzy, z sobie tylko znanych powodów, wyznaczyli jej miejsce na widowni.
No właśnie, miejsce… Można powiedzieć, że mottem bloku „kobiecego” mogłoby być w tym roku sławne, lecz sparafrazowane zdanie: „Miejsce kobiet jest… na końcu (za psami)”. W tym roku dobitnie pokazano, że literatura, a w szczególności ta poświęcona wspinającym się paniom, jak i same panie i ich problemy, nie są warte uwagi, to sprawa niszowa, którą można pokazać, żeby nie było potem gadania, że nie pokazano, ale też żeby nie odwracała uwagi od testosteronowych uniesień. Co dziwi, ponieważ w tym roku ukazały się dwie ważne książki o wspinających się kobietach – Taterniczki i Kamienny sufit, co jest przecież doskonałą okazją do opowiedzenia o pewnych sprawach, do spotkań z autorkami, aż wreszcie do dyskusji.
Tymczasem blok temu poświęcony rozpoczynał się o 10.00, niby to nie świt, lecz aby zdążyć (śniadanie, mycie zębów, dojście, a nawet dojazd), trzeba było wstać po ósmej. To też nie blady świt, zważyć jednak trzeba, że festiwalowicze uczestniczą w spotkaniach, wycieczkach, biegach i imprezach, generalnie spędzają czas dość aktywnie, więc może dlatego na spotkaniu pojawiło się zaledwie dwadzieścia kilka osób (szacunek), wiem, że mnóstwo chciało przyjść, lecz zaspało. Na spotkaniach popołudniowych za to sale były nabite.
Możecie powiedzieć, że jeśli komuś naprawdę zależało, toby wstał. To pewnie prawda. W tym samym czasie bowiem w amfiteatrze na opowieściach o psach ratownikach widownia była o wiele liczniejsza. No ale wiadomo, pieski rozczulą każdego, a wyemancypowane kobiety budzą niechęć i ziewanie.
Pieski, bo na panelu poświęconym kobietom i literaturze nie było fotografa.
Zdaję sobie sprawę, że trudno jest ułożyć program, gdy wydarzeń jest tak wiele, nie usprawiedliwia to jednak zepchnięcia tematyki literacko-kobiecej poza prime time, podczas gdy w prime timie i na głównej scenie prężyli muskuły panowie, rozczulali się ekshibicjonistycznie nad swoim ojcostwem i opowiadali o tym, jak dzielnie wędrowali.
Czemu poświęcony był „blok kobiecy”? Najpierw wysłuchaliśmy profesor Ewy Grzędy i językoznawczyni Katarzyny Hołojdy-Mikulskiej (współautorki Słownika nazw żeńskich polszczyzny), które opowiedziały o tym, jak postrzegano pierwsze kobiety wyruszające w góry (wątek socjologiczno-obyczajowy), poznaliśmy też zaskakującą historię feminatywów i ich funkcjonowania – tu aż prosiłoby się o dyskusję i pytania, lecz nie było czasu.
Tak naprawdę spotkanie z paniami naukowczyniami powinno być osobnym punktem programu.
Potem na scenie zasiadł Bogumił Słama – został zaproszony chyba tylko dlatego, że przyciąga tłumy, choć o 10.00 rano nie przyciągnął. Wygłosił niezrozumiałą pogadankę o tym, że w środowisku górskim nie ma dyskryminacji kobiet, bo on jej nie widzi. I że na faceta też przecież można powiedzieć, że niezłe z niego ciacho, więc o co chodzi. Ten punkt programu zbulwersował nieco uczestniczki panelu, jak i dziewczyny z widowni – może taka była jego rola? Pod warunkiem jednak, że potem nastąpiłaby dyskusja. Która nie nastąpiła – nie było czasu.
Nadeszła wreszcie kolej na Agatę Komosę-Styczeń, autorkę książki Taterniczki. Mogłaby też być też Anna Król, lecz istnieje podejrzenie, że nie zasiadłaby na scenie obok Agaty.
Agata także zasługuje na osobne spotkanie, tak pasjonująco opowiada o rolach płci, postrzeganiu kobiet (nie tylko wspinających się), mówi doskonale, nie bierze jeńców, ma zdecydowane poglądy i odwagę, ogromną wiedzę i wrażliwość. Aż chciałoby się jeszcze z nią pogadać i zapytać o kilka kwestii – niestety nie było czasu.
Na koniec, chyba w ramach parytetu, wystąpił Darek Jaroń z krótką prelekcją poświęconą przedwojennym narciarkom. Bardzo dobrą, rzucił bowiem ich losy na szersze tło obyczajowe, a nawet polityczne. Prelekcja powinna być jednak zdecydowanie dłuższa, by mógł rozwinąć pewne wątki i opowiedzieć więcej i barwniej o tych niezwykłych kobietach. Niestety, nie było czasu.
Co prawda to ja jestem współautorką książki o historii narciarstwa, w której dość obszernie opisujemy losy tych wspaniałych pań… Nieważne. Pewnie gdyby organizatorzy wpadli na trop Magii nart i tak zaprosiliby Szatkowskiego (prelekcję o Oppenheimie wygłosił w sobotę o 14.15, no ale to facet o facecie, więc nie dziwota, że dostał lepszą porę).
Podsumowując: panel „kobiecy” wymyślony był byle jak, bez pomysłu, a przede wszystkim bez szacunku dla prelegentów. Kobiety i ich sprawy zostały zepchnięte na margines i w kąt, co dziwi, bo odpowiedzialna za to wydarzenie była Renata Wcisło i mogła o nas powalczyć. (Mogła też być jego uczestniczką, a nie tylko prowadzącą, bo miała do powiedzenie wiele ciekawych rzeczy).
Ktoś się oburzy, że przecież było o paniach. Gorzkowska, Mirosław, Witkowska, Okopińska? To prawda, lecz to zupełnie inna kategoria. I o innych sprawach rozmawiano.
(Tu mała dygresja: na festiwalu byli obecni Ryszard Urbanik i Włodzimierz Porębski, panowie, ktorzy chyba najbardziej aktywnie poniżali w internecie Magdę Gorzkowską. I oto mieli okazję powiedzieć jej to wszystko w oczy. Czy skorzystali z okazji?).
Bogumił Słama pojawił się w sobotę po raz drugi (15.00 – nabita sala). Ktoś jednak – on czy organizatorzy? – nie zrozumiał chyba tytułu prelekcji: Manipulacja w górach. Wszyscy spodziewaliśmy się soczystej opowieści o fałszowaniu wykazów przejść, zawyżaniu wyceny dróg, zostawianiu kolegów na śmierć i urwanych linach… tymczasem usłyszeliśmy opowiastki o tym, że kursant dostał kamieniem, twierdził, że dobrze się czuje, ale się nie czuł (tu jest chyba ta manipulacja), a jednak wszyscy mu uwierzyli, a potem wylądował w szpitalu.
Warto więc, by organizatorzy zawczasu ustalali z prelegentami, o czym zamierzają mówić, i sprawdzali, czy ich prelekcje są coś warte, zdarza się bowiem często, że temat ciekawy, a słuchać się nie da, bo nie każdy wypowiada się kwieciście i inteligentnie (Słama akurat tak, lecz to nie za bardzo pomogło).
Wracajmy jednak do literatury. Jasnym punktem programu lądeckiego festiwalu jest Konkurs Na Książkę Górską Roku, który początki miał trudne, lecz pięknie się rozwinął. Otrzymać nagrodę decyzją takiego jury (z małym wyjątkiem) to prawdziwy zaszczyt.
Laureaci nagród literackich i jurorzy.
Komu przyznano nagrody, zapewne wiecie. Nie było zaskoczeń, a same radości. Grand Prix Krystynie Palmowskiej należało się jak najbardziej, prorokowałam to już w zeszłym roku, co przypomniała mi sama autorka. Niestety radość nieco zepsuło to, że na scenę władował się, jako jedyny wydawca, Stanisław Pisarek, i jak zwykle promował siebie. Stwierdził też, że przez rok od premiery udało mu się przekonać publiczność do tej książki, co musiało być nie lada sztuką, gdy nie organizuje się spotkań promocyjnych. To, że książka wyszła tak dobrze i była chętnie czytana jest tylko i wyłącznie zasługą autorki i redaktorki – co ważne, nie ze Stapisu. Trudno uznać bowiem za zasługę Pisarka, że tę książkę wydał – trzeba być idiotą, żeby nie złapać takiej okazji.
Zadziwia jednak, nie tylko mnie, że wśród nominowanych książek nie znalazł się Kamienny sufit Anny Król – pozycja, choć nie do końca dobra, to jednak ważna i potrzebna – za to wskoczył Tato Marcina Tomaszewskiego, książka źle napisana i nieznośnie pretensjonalna.
W tym roku Górski Dom Kultury po raz drugi przyznał swoją małą i bardzo subiektywną nagrodę dla najciekawszej książki. Trafiła ona do Katarzyny i Lecha Dutkiewiczów za Dolomity na ferratach. Dziękujemy organizatorom za umożliwienie nam wręczenia jej podczas spotkania z autorami. Które oczywiście było za krótkie.
Katarzyna i Lech Dutkiewiczowie
Nie wychodzimy jeszcze ze strefy kultury, ponieważ wręczono także nagrody za popularyzację kultury górskiej. Kryteria, jakimi kierują się dawcy tej nagrody, zawsze były dla mnie tajemnicą. Udało mi się dowiedzieć, że przyznają ją „Taternik”, PZA i Festiwal Górski, jednak kto dokładnie, nie wiadomo. Wybory wydają się nieco przypadkowe i z łapanki, bo jak inaczej tłumaczyć nagrodzenie pewnego roku, obok postaci wybitnych, Stanisława Pisarka i Romana Gołędowskiego?
W tym roku nagrodę otrzymał były dyrektor TPN Paweł Skawiński – mimo sympatii i szacunku, jakimi go darzę, nie wydaje mi się, by zasłużył się jakoś wybitnie na polu popularyzacji kultury górskiej, działał i działa raczej w branży przyrodniczej, kiedyś po części służbowo. Drugą nagrodzoną osobą jest dyrektorka Muzeum Tatrzańskiego Anna Wende-Surmiak. Nie zauważyłam, by za jej kadencji MT jakoś szczególnie się zmieniło, nie odnotowałam też żadnego wydarzenia wykraczającego swą wielkością, czy też oryginalnością, poza zwyczajowe działania podobnej placówki (Z MT współpracuje „Taternik”, może dlatego?). Chyba pora stworzyć kapitułę przyznającą tę nagrodę, podać jej skład i poważnie podyskutować o tym, kogo i za co nagrodzić, zamiast rzucać nazwiska, które na szybko przyjdą do głowy.
Paweł Skawiński i Anna Wnede-Surmiak
Tegoroczna edycja, 26., tej wspaniałej imprezy wydawała się nie do końca przemyślana, widać było chaos koncepcyjny, za dużo „odgrzewanych kotletów”, starych zgranych tematów, punktów zupełnie niepotrzebnych. Za dużo wszystkiego (to przypadłość wielu takich imprez), a przecież zważyć należy, iż ludzie przyjeżdżają do Lądka również po to, by się spotkać i pogadać – kuluarowo-kawiarniane rozmowy (nie mylić z imprezami) są wartością dodaną i warto mieć czas również na nie. Po spotkań i prelekcjach publiczność nie miała na ogół czasu, by zdać pytania, o dyskusji nie wspomnę. Może więc warto pójść na jakość, nie na ilość?
Wydaje się też, że organizatorzy zamknęli się w bańce samozadowolenia, jak i w bańce towarzyskiej. Widać, że mają swoich ulubieńców (co w niektórych przypadkach ma nic wspólnego z merytoryką, inteligencją i prezencją). Miło, lecz dla widzów zaczyna być to trochę nudne, wciąż oglądamy te same twarze (choć konferansjer totalny i poeta, Wojtek Heliński, nie nudzi się nigdy), przygrywają nam te same zespoły.
Wojciech Heliński
Trochę świeżej krwi i pomysłów dobrze by zrobiło. Jak i szanowanie dawnych przyjaciół. Mnie, i nie tylko mnie, nieodmiennie brakuje energetycznej ekipy z Lyofood (producent doskonałych liofilizatów, nie, nie płacą mi za reklamę i nie dali bigosu w proszku), której namiot, z doskonałą atmosferą i muzyką, był ważnym miejscem spotkań i zabawy, przywozili też fajnych gości (takich jak Sean Villanueva) – a przecież nie musieli tego robić, mogli ograniczyć się tylko do sprzedaży swoich produktów i liczenia utargu.
No właśnie, namiot… W tym roku trudno było stwierdzić, dla kogo przeznaczona była oferta handlowa. Na pewno nie dla wpinaczy i ludzi gór. Przeważały prześliczne artystyczne bluzy szyte przez miłe panie, kolorowe spodnie i wesołe czapki, gdzieś w kącie kuliła się odzież puchowa (Aura) i narty (Majesty), nie było natomiast firm produkujących sprzęt turystyczny i wspinaczkowy (gdzie Petzl?!). Doprawdy, festiwal musi mieć łebskiego menadżera…
Nam najbardziej podobało się stoisko z latarkami, jako jedyne po zmroku… nieoświetlone.
Czy więc wobec powyższych moich narzekań warto przyjeżdżać do Lądka? No pewnie, to niesamowita impreza. Istnieje jednak ryzyko, że jeśli nie odświeży formuły, nie otworzy się na nowe pomysły, a przede wszystkim na nowych ludzi, pozostaną przy nim jedynie wierni fani, a to chyba trochę za mało, prawda?
Od lewej: lech Dutkiewicz, Beata Słama, Katarzyna Okuszko, Joanna Piotrowicz i Katarzyna Dutkiewicz.
Beata Słama
0 komentarzy