INFINITE TENDERNESS

Film Małgorzaty Szumowskiej właśnie wszedł na ekrany, wielu z Was jeszcze go nie widziało, a wielu się wybiera. Jak tu napisać recenzję, nie spojlerując? To trudne, ale spróbuję, bo chciałabym, abyście i Wy zobaczyli ten film.

Kino Szumowskiej jest bardzo specyficzne, nie wszystkim odpowiada, mnie nie (może z wyjątkiem Ciała), więc tych, którym też nie, chcę uspokoić – film Infinite Storm jest mało „szumowski”, nie ma w nim histerycznego diapazonu emocji, skrajności i ekshibicjonistycznej aktorskiej ekspresji, jest za to niezwykła czułość i delikatność, a pozorny dystans i surowość sprawiają, że ta historia na długo pozostaje w sercu i w głowie.

Ponieważ film jest na faktach, wiadomo, o czym opowiada: o pielęgniarce i ratowniczce górskiej Pam Bales, która wyrusza na wędrówkę, spotyka na w pół zamarzniętego chłopaka i w załamaniu pogody próbuje go uratować.

Naomi i Pam (fot. www.Whatsnew2day).

My, którzy chodzimy po górach, oglądając pierwszą część filmu, możemy mieć wrażenie, jakbyśmy w wkraczali do dobrze znanej rzeki: nosimy takie same ubrania, jak bohaterka, to samo mamy w plecakach, po to samo chodzimy w góry… Wszystko rozgrywa się w scenerii tak dobrze nam znanej i wiele razy przeżytej, czujemy zapachy, czujemy chrzęst kamieni pod butami i igiełki śniegu na twarzy…

Potem przyglądamy się akcji ratunkowej prowadzonej przez Pam, jej próbom ocalenia kogoś, kto tak jak ona balansuje na granicy odbierającej zmysły rozpaczy i właściwie nie chce być uratowany. I staramy się wyłapać błędy (drobne) i niekonsekwencje. Tak już chyba mamy.

Najciekawsze jednak zaczyna się już po, gdy bohaterowie są właściwie bezpieczni.

Wtedy film przestaje być opowieścią „survivalową”, a staje się moralitetem, małą rozprawą filozoficzną na temat odpowiedzialności, człowieczeństwa, wychodzenia z traumy. Na temat tego, kim jeden człowiek może być dla drugiego. Nawet bezwiednie. O zagubieniu i odnajdywaniu się, głównie w sobie, by jakoś ze sobą samym żyć, otoczonym oszałamiająco pięknym światem. Bez moralizowania i nachalnej retoryki.

Choć zakończenie mogłoby być jedno, nie trzy, lecz nieumiejętność lapidarnego puentowania to chyba przypadłość wielu twórców filmów.

Muzyki w filmie prawie nie ma, dawkowana jest ostrożnie i ze smakiem, dzięki czemu nic nas od tej historii nie oddziela, stajemy z nią oko w oko, nie jest umajona patetycznym czy nastrojowym smyczkowaniem, które często bywa nadużyciem emocjonalnym.

Słów też pada niewiele.

Naomi Watts po prostu jest. Nic więcej nie trzeba.  

Główną rolę męską gra jeden z moich ulubionych aktorów, Brytyjczyk Billie Howly – możecie go nie znać, zagrał genialną rolę w serialu Mother, Father, Son.

Tak więc polecam.

A, no i nie idźcie na najpóźniejszy seans, żeby potem mieć czas iść na piwo i pogadać.

Beata Słama

Infinite Storm, reżyseria Małgorzata Szumowska, scenariusz Joshua Rollins, zdjęcia Michał Englert, muzyka Lorne Balfe.

 

Kategorie: Film i teatr

0 komentarzy

Leave a Reply