PĘKŁA LINA GORSZEGO SORTU

„Himalaje” w Teatrze Śląskim (Katowice)

Naprawdę bardzo chciałam napisać dla Was (tych, którzy nie mają możliwości pójścia do teatru lub nie prenumerują cyfrowej „Wyborczej”) recenzję sztuki „Himalaje”, wystawionej właśnie w Teatrze Śląskim w Katowicach, lecz przyznam szczerze, iż okazałam się intelektualnie za cienka, niewyrobiona teatralnie i mało bystra. Oraz mało cierpliwa – odpadłam po kwadransie. Opiszę więc, co zobaczyłam w ciągu tych ciągnących się w nieskończoność piętnastu, no, może trochę więcej, minut.

Kurtyna w górę! Na scenę wychodzi elegancko ubrany pan, omiata widownię spojrzeniem ostentacyjnym i dwuznacznym, po czym staje za konsoletą didżeja i zaczyna wydobywać z niej buczące dźwięki. Potem pojawiają się inne osoby: pan w smokingu (chyba-Kukuczka) i bardzo duża pani w obfitej szacie, która chodzi i spogląda znacząco. Dobijają do nich wkrótce inne panie, trochę szczuplejsze, w długich sukniach, oraz panowie w smokingach, a niektórzy nawet w muchach.

Autorka entuzjastycznej recenzji, na którą natrafiłam w internecie, wyjaśniła, że jedna z tych pań jest personifikacją Lhotse. Najpierw myślałam, że może ta duża, w końcu góra to nie jest mała rzecz, później jednak skłoniłam się do koncepcji, że może jedna z tych szczuplejszych, która spaja się z chyba-Kukuczką w drapieżnym pocałunku. To by nawet pasowało: człowiek złączony w śmiertelnym tańcu z górą. Choć może to była śmierć, w sensie pocałunek śmierci i takie tam. No nie wiem. Później się okazało, że jedna z tych szczupłych to Celina Kukuczka.

Panie oraz panowie miotają się po scenie i wiją, fikają fikołki i na siebie wchodzą, a z głośników wciąż rytmicznie buczy. Najbardziej miota się chyba-Kukuczka. W pewnym momencie pada na sceniczne deski i coś ściska. Najpierw pomyślałam, że tak jak papieża stworzonego przez Cattelana przygniata go kamień czy tam skała, co jest metaforą niełatwego losu człowieczego w ogóle, a losu poległego himalaisty w szczególności, lecz po bliższym przyjrzeniu się uznałam, że to raczej zrolowany śpiwór, tak więc nie wiem, co reżyser chciał przez to powiedzieć i co to właściwie było.

W tle migały jakieś mazy, które na chwilę stały się twarzą Kukuczki, ale potem znów były mazami, co miało chyba symbolizować fakt, że Kukuczka umarł, czyli rozpłynął się w niebycie.

Zaczęłam się zastanawiać, czy sztuka ma jakiś tekst (przecież powstała na podstawie książki o Kukuczce). Wkrótce okazało się, że ma, choć lepiej, żeby nie miała, ponieważ po kilku pierwszych kwestiach nie wytrzymałam kondycyjnie (mam namyśli kondycję intelektualną) i przerwałam obcowanie z tym dziełem

Pierwsze zdanie wypowiedziane przez teraz-już-na-pewno Kukuczkę brzmiało bowiem:

„Pękła lina. Po prostu. Pękła lina, którą byłem przywiązany [do czego?]. Lina gorszego sortu. Z tych tańszych”. [Nie wiem, dlaczego z tych tańszych. Gdy Kukuczka szedł na Lhotse, był sławnym himalaistą i chyba już nie musiał wspinać się na byle czym, no, ale może chodziło o wzmożenie dramaturgii. Poza tym słowa „gorszy sort” mają obecnie bardzo określoną konotację, więc ich użycie skłania widza do niepotrzebnych dywagacji i może wprawić go w zdenerwowanie i pomieszanie].

A potem ta duża pani może-Lhotse wypowiada zdanie, które powala głębią, a my czujemy  we włosach powiew, co tam powiew, huragan geniuszu autorów:

„Zawsze jest jakaś lina. Zawsze coś wiąże się z czymś…”

A po jakimś czasie, chyba w innej scenie, mówi: „Życie trwa, zanim umrze w świetle gwiazd”. No tak…

Aha, na scenie pojawiła się jeszcze pani dziennikarka, która zadawała pytania, artykułując i skandując manierycznie każde słowo (zupełnie jak w Teatrze Witkacego, no, ale tam wolno), wyglądająca jak wampirzyca i takoż jakby się zachowująca (pół-pełzanie w półprzysiadzie). Wydaje mi się, że reżyser chciał nam powiedzieć, że dziennikarze to hieny i wampiry, czym chyba obraził autorów sztuki, którzy są przecież dziennikarzami. No, ale może się nie zorientowali.

Skonfundowana i załamana moim niezrozumieniem kunsztu reżysera jeszcze raz sięgnęłam do jakiejś recenzji, w której wyjaśniono, że pomysł inscenizacji jest taki, że nie ma gór ani namiotów (co ma być zaletą, z czym się zgadzam, bo nie ma nic bardziej żałosnego niż sztuczne góry na scenie), jest za to upiorny bal mistrzów sportu (stąd eleganckie suknie i fraki). Możliwe, że miało to być na przykład nawiązanie do „Balu manekinów” Jasieńskiego, „Balu w operze” Tuwima, piosenki „Niech żyje bal” Osieckiej, a może do filmu „Bal” Ettore Scoli… A nie, tam nic nie mówią. Niewykluczone też, że reżyser sparalelizował do odwiecznego, polskiego, narodowego, chocholego tańca, choć bez „chaty rozśpiewanej”. Mamy też w zanadrzu taniec śmierci z pląsającymi kościotrupami, co też by pasowało – w końcu Himalaje niejednemu są grobem.

*

No dobrze, teraz na poważnie. Mnogość środków technicznych, jakie ma obecnie do dyspozycji reżyser teatralny, jest ogromna, i zabawa formą i gadżetami kusi i nęci. Tu przygniotła reżysera niczym domniemana skała Kukuczkę, a koncepcja, jaką wykoncypował, przypomina zakładanie lewej nogi za prawe ucho.

Dla mnie od jakiegoś czasu teatr to przede wszystkim aktor i słowo (choć, gdy byłam młoda, motocykle w „Balladynie” Hanuszkiewicza bardzo mi się podobały), widząc więc początkową pantomimiczną miotaninę, pomyślałam, ach, czemuż nie wyeksponowano właśnie aktora i słowa! Gdy jednak wsłuchałam się w tekst sztuki (no, fragmenty), doszłam do wniosku, że lepiej go jednak nadmiernie nie eksponować. Jest toporny, pełen truizmów, autorzy nie mają wyczucia frazy i teatralnego słuchu, a na tle maziajów, efektów świetlnych i dźwiękowych jego dosłowność jest wręcz groteskowa.

Próby pokazania gór i ludzi gór w teatrze widziałam cztery  ‒ Chińskiego Maharadżę w słowackim teatrze Kontra w Spiskiej Nowej Wsi, Wandę w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, Waszą Wysokość w Teatrze Telewizji i Każdemu Everest z Jeleniej Góry. To bardzo dobre przedstawienia, których atutem były przede wszystkim świetny tekst (oprócz Waszej Wysokości – tam porażał pretensjonalnością) i ascetyczna forma, jak się wydaje w przypadku górskiego i eschatologicznego (a nawet tanatologicznego) idiomu doskonale się sprawdzająca.

W Katowicach cała para poszła w gwizdek, czyli w inscenizację, a tekst niebezpiecznie ocierał się o grafomanię. Dodajmy jeszcze nie najwyższych lotów grę aktorów i mamy rzecz, najłagodniej mówiąc, nie najlepszą.

Jak przyznałam na początku, nie widziałam całego spektaklu i być może innym wyda się on piękny i poruszający, ale „ja pas” ‒ że zacytuję Kasię Nosowską.

PS Ilona Łęcka powiedziała, że dla zachowania dziennikarskiej rzetelności powinnam obejrzeć całość. Niech sama sobie ogląda!

Beata Słama

Artur Pałyga, Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski, „Himalaje”, reżyseria: Robert Talarczyk, Teatr Śląski, Katowice 2018.

 

Kategorie: Film i teatr