NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ BYTU, czyli Mariacki Walczyk

Nie można powiedzieć, że jakaś konkretna część naszego kraju lub miasto były wylęgarnią, kolebką czy też matecznikiem wybitnych wspinaczy – sukcesy w różnych górach odnosili ludzie z Wrocławia, Łodzi, Krakowa, Warszawy czy Szczecina –  pewne jest jedno: to w Krakowie powstała najbardziej zwarta, dynamiczna i trendsetterska (routesestterska ;-)) społeczność wspinaczkowa.

A to z przyczyny prostej i oczywistej: pod ręką mają Zakrzówek i skałki podkrakowskie. Warszawiacy musieli jeździć na bunkry do Janówka, do Podlesic czy Rzędkowic pod Zawierciem (niezapomniane noce w pociągach i czekanie do świtu za dworcu w Zawierciu na pierwszy autobus do Podlesic), wrocławianie, poznaniacy łodzianie w Sokoliki i na Hejszę. Reszta miała jeszcze gorzej.

Najpierw szepejem dzwonili w podkrakowskich dolinkach „Pokutnicy”, ważni dla historii, o której chcę opowiedzieć… Zanim jednak to się stało, długo nie uważano skałek (jakichkolwiek) za miejsce do wspinania – liczyły się tylko Tatry. Część północna Jury Krakowsko-Częstochowskiej pozostawała wspinaczkowo nietknięta aż do początku lat 50. XX wieku, natomiast już w 1908 roku do Dolinki Mnikowskiej zapuściło się siedmiu taterników z Januszem Chmielowskim na czele. I tak zaczęło się wspinanie skałkowe w Polsce. W podkrakowskie dolinki zapuszczali się potem bracia Świerzowie i Goetlowie wraz z Władysławem Kulczyńskim (Klub Kilimandżaro) czy Adam Konopczyński, którego uznać można za wspinaczkowego odkrywcę Ojcowa, Szklar i Jerzmanowic i Doliny Będkowskiej.

Potem przyszła pierwsza wojna światowa i niewiele się działo i dopiero gdy w 1924 roku założono Sekcję Taternicką AZS, zapanowało wspinaczkowe ożywienie. W skałkach zaczęli działać bracia Szczepańscy, Jan Dorawski, Wiesław Marcinkowski, Adam Sokołowski oraz Karol Wallisch, trudno jednak było mówić o wybitnych osiągnięciach.

A potem pojawili się „Pokutnicy”, czyli Adam Górka, Czesław Łapiński, Kazimierz Paszucha, Tadeusz Marcinkiewicz i Marian Paully. Przełomem było wejście na Igłę w Będkowskiej (1932) – droga prowadziła otwartą ścianą, co było ewenementem. Po wojnie Pokutnicką pochodnię przejęli Jan Długosz, Stanisław Biel, Stanisław Worwa, Marian Bała czy Marek Stefański, nie można jednak powiedzieć, by czyniono wyraźne postępy jeśli chodzi o trudności pokonywanych dróg, było to raczej wspinanie zaciężne, z osadzaniem stałych punktów i haczeniem. Choć z pewnością wesołe, nie było to lekkie i radosne wspinanie dla samego wspinania, a raczej przygotowanie do wspinania „prawdziwego”, tego w górach, obciążone kilogramami sprzętu i nieco pompatycznym etosem.

Aż wreszcie nastały lata 60. i w podkrakowskich skałkach pojawili się ludzie zupełnie inaczej podchodzący do wspinania, a jednym z nich, najważniejszym, wybitnym, wymykającym się wszelkim definicjom, kolorowym, a potem kultowym, był Ryszard Malczyk, czyli Riko. A wraz z nim radość wspinania, tanie wina i luz. Oraz wspinanie się na wędkę, które nie było już nagannym obciachem, bo przecież trzeba skupiać się na radości epickich przechwytów i śmigać po skale, zamiast rozkminiać, jak tu założyć taki przelot, który nie wyleci, gdy się zwalimy. Grupę ludzi skupionych wokół Rika nazwano „Kaskaderami”, bo działali nader śmiało, a za cel postawili sobie odhaczenie dróg, które z takim mozołem pokonywali, wisząc w ławeczkach, „Pokutnicy”.

„Kaskaderzy” i Riko to, do czego doszli w skałkach, przenieśli potem w góry.

Tak pisał o nich sam Malczyk: „Z najstarszych członków naszej grupy działał ciągle, głównie w skałkach Witek Nowosielski, przodował dalej Kaskader mimo woli – Wojtek Kurtyka. Nie schodził ze sceny niżej podpisany. Ta sytuacja dotrwała do początku lat osiemdziesiątych, kiedy to doszła do głosu nowa formacja pokoleniowa roczników 1961-1964, której już do Kaskaderów nie zaliczono. Otrzymała ona nazwę Nowej Fali (K. Baran, Taterniczek 1983) i została uznana za następców Kaskaderów. Początek lat osiemdziesiątych należy więc uznać za ostateczny kres tej grupy, która istniała właściwie już od wielu lat tylko na zasadzie historycznego przekazu legendy. Parę zaś niedobitków dawnych Kaskaderów, którzy mimo upływu lat działają nadal w skałkach i górach należałoby przemianować na Dinozaurów”.

Nie znałam Rika, w środowisku wspinaczkowym pojawiłam się kilka lat po jego śmierci, a jednak go znałam: z anegdot, opowieści i wspomnień. Z żalu, że już go niema, a mógł być jeszcze długo, przebijającym z narracji o nim. Bo wciąż jest wspominany i stanowi inspirację, szczególnie dla wspinaczkowych pięknoduchów kroczących własną ścieżką. No i jest legendą. W najlepszym tego słowa znaczeniu.

A legendzie należy się upamiętnienie. Które nie następowało. Aż do teraz, gdy dzieła tego podjął się Andrzej Mirek. Nie próbował jednak ułożyć własnej opowieści o Riku, a zebrał teksty o nim w książce pod tytułem Riko. Niebiografia Ryszarda Malczyka. Niektóre są starsze, lecz większość została napisana na potrzeby tej książki. Przyjaciele, koledzy i wyznawcy Rika, ci, którzy go kochali i podziwiali, usiedli i zapewne walcząc ze wzruszeniem, a i ze śmiechem, spisali, jak umieli to, co na temat Rika zapamiętali. Z sercem i czułością. A czasem dystansem do tej niepojmowalnej postaci. Mamy jednak przed sobą nie tylko barwny portret niezwykłego wspinacza i człowieka, lecz także obraz epoki wspinaczkowego przełomu i zmiany, portret środowiska, nie tylko krakowskiego, pełnego niezwykłych ludzi, choć o niektórych z nich nikt już nie pamięta.

Znajdziecie w tej książce teksty Wojtka Kurtyki, Marcina Gąsienicy Kotelnickiego  czy Krzysztofa Barana. I jeden samego Rika. A także sprawozdanie ze wspinania śladem Rika młodzianków z Sakwy, co świadczy o tym, że Riko wciąż inspiruje. Przeczytacie wywiady i wariacje. A nawet wiersze. A wszystko to przez Andrzeja Mirka nader ciekawie muzycznie skomponowane – sami zobaczycie.

Riko zapisał się w annałach nie tylko jako awangardowy wspinacz, lecz także jako geniusz językowy, który rozwinął do perfekcji sztukę… wymyślania półsłówek.

Word „półsłówka” poprawia na ”półgłówki”.

Nigdzie nie znalazłam definicji półsłówek, choć układa się je przecież od dawna (pradziadek przy saniach), i to nie Riko je wymyślił. On jednak wprowadził je do obiegu, a przy okazji zrewolucjonizował nazewnictwo tatrzańskich dróg, nadając im półsłówkowe nazwy („Mucha w Rajtkach”, „Miłe Kocię”), bo przed bardzo długi czas kwestiami nazewniczymi rządził Józef Nyka i w „Taterniku” nie pojawiały się żadne nazewnicze fanaberie – przeglądając kiedyś „Taterniki” pod tym właśnie kątem wyśledziłam, że pierwszą bardziej oryginalną nazwą drogi, jaką zamieszczono, była „Symfonia Klasyczna” (1978).

Tak więc znajdziecie w książce Andrzeja Mirka prawdziwą ucztę półsłówkową, lecz odkręcać je będziecie musieli sami – a nie  każdy to potrafi. Oraz mnóstwo ciekawych i starannie dobranych  zdjęć.

Czy jest to książka niszowo-środowiskowa? Wydaje mi się, że jednak nie. Jak napisałam wcześniej, wyłania się w niej obraz bardzo szczególnego i barwnego środowiska i ważnych przemian w podejściu do wspinania. Pokazuje dojrzewanie idei, mówi o wypracowywaniu standardów. I zobaczycie jeszcze coś: wspinanie to nie tylko przebieranie kończynami na skale, pokonywanie trudności i siebie, prężenie muskułów. To filozofia i sposób życia. Zmienia się, jednak jego istota pozostaje ta sama: wolność i przyjemność. Tylko tyle i aż tyle. 

Andrzej Mirek w podziękowaniach na Fb napisał, że wydawca dał mu wolną rękę. Co w przypadku Stapisu zapewne oznacza, że wydawnictwo nie zapewniło mu fachowej opieki redakcyjnej ani korektorskiej. Andrzej Mirek jednak najwidoczniej potrafił znaleźć odpowiednie wsparcie, ponieważ Riko to książka, jak na standardy Stapisu, opracowana wyjątkowo starannie  – w przeciwieństwie do książki Muskata. Choć redaktor był ten sam. I najwyraźniej nie ogarnia, bo pozycje te różnią się sposobem zapisu nazw dróg, tytułów książek itp.

Nie wiem, czy wiecie, że porządne wydawnictwo ma spisane zasady edycji, pisowni itp. Są na ogół takie same we wszystkich wydawnictwach, z drobnymi wariacjami, i dostają je redaktorzy, korektorzy, autorzy i tłumacze. To standard. Mimo iż Pisarek chwali się, że prowadzi wydawnictwo od dziesiątków lat, takich zasad się nie dopracował – to dlatego w każdej wydanej książce panuje bałagan i są między nimi różnice. Czytelnicy może tego nie widzą, ja, jako redaktorka, tak. I mówi mi to, że nad książkami w Stapisie pracują ludzie z łapanki, niemający pojęcia o redakcji i korekcie. Ale za to są tani, a to przecież najważniejsze.

Beata Słama

Andrzej Mirek, Riko. Niebiografia Ryśka Malczyka, Stapis, Katowice 2024.

 

 

 

Kategorie: Książki

0 komentarzy

Leave a Reply