GADAJĄCA GÓRA

To będzie rodzaj recenzji, który powoduje ogromne wzmożenie u pewnej grupy czytelników, a nawet święte oburzenie: recenzja książki, której właściwie nie przeczytałam. Zaczęłam, ale nie dałam rady, potem obszernie przejrzałam i znów osłabłam. Choć już po kilku pierwszych stronach raczej wiadomo, że dalej objawienia nie będzie. Oczywiście dla Was może przecież być…

Max Cegielski jest postacią kultową. To pisarz, kurator (nie napisano czego, ale to projekty na całym świecie), dziennikarz, autor reportaży, powieści i biografii (żadnej nie czytałam), prowadził nieodżałowany program na TVP Kultura Hala odlotów (zniknął z anteny, gdy tylko do władzy doszedł pis), jest też, zdaje się, specjalistą od himalaizmu, ponieważ rozmawiał z kilkoma himalaistami, tym samym więc dołączył do grona tak wybitnych fachowców od Himalajów i wspinania jak Anna Kamińska i Anna Król.

Nie znając dorobku literackiego Maxa Cegielskiego, czytając początkowe akapity jego nowej książki Nazywam się Czogori, myślałam sobie: Ach, skoro pisał reportaże i biografie, czemuż przy tym nie pozostał, tylko puścił się na niwę beletrystyki, nie mając za grosz talentu literackiego?! A jednak ma w dorobku powieści… Smuteczek.

Tym, co porywa (bądź nie) mnie w książce natychmiast, jest język. Może wciągnąć, omamić zachwycić… I właśnie język stanął na przeszkodzie mojej bardziej zażyłej znajomości z tą powieścią z himalajskich sfer. To język osoby bez swobody w pisaniu i bez talentu, bez łatwości i polotu. Próbuje być poruszający, momentami eksperymentować, rwać frazę, być taki bardziej sofisticated, lecz brnie w ciężkości, poprawnej, owszem, lecz nie zachwycającej. Nierówny, szukający stylu. A ponieważ tym językiem pisze osoba tak kultowa, jak Max Cegielski, towarzyszyły mi rozczarowanie i żal.

Tym, co w ogóle mnie, w tym przypadku, nie porywa, jest tematyka. Jeszcze nie powstała dobra beletrystyka o wyprawie, wspinaniu i górach. I pewnie już nie powstanie.

Jest tak:

Najpierw gada góra, czyli Czogori, czyli K2. Jest mistyczny sos, góra strząsa z siebie ludzi.

Potem wyłania się główny bohater, niejaki Olo Woronicz, syn operatora filmowego, który zginął w Himalajach.

Jest też fotografem, przedstawicielem i uczestnikiem warszawki (akcja rozgrywa się w 1995 roku, czy już wtedy była warszawka?): imprezy, melanże, wciąganie, wóda, zblazowanie, lekkie plugastwo („Fotograf [znaczy się Olo] zapalił czwartego goldena, dokończył mętny, ciepły browar”). Co być może ma zostać przeciwstawione nieskalanemu światu gór. Ale nie wiem, musicie doczytać.

Kierownik wyprawy, na której zginął ojciec Ola, Jan (z jakiegoś powodu srodzy himalaiści w filmie i prozie często nazywają się Jan), organizuje wyprawę na K2. I prosi Ola, by pojechał z nimi jako fotograf. Olo niechętnie, ale jedzie. Być może na wyprawie dokona się jakaś jego duchowa przemiana, ale nie wiem. Doczytacie sobie.

Jest też ciągła rozkminka dotycząca śmierci ojca Ola. A fakty podejrzanie przywodzą na myśl historię Stanisława Latałły.

W wyprawie, oprócz kultowego Jana, biorą udział:

Himalaista ze Śląska Czesik, starszy wspinacz, niepozorny, korpulentny, gada po śląsku.

Kamerzystka Zuzanna, elegancka i uszminkowana („Parokrotnie złapał się na tym, że przygląda jej się z męskim zainteresowaniem”). Jej ojciec zginął na Gaszerbrumie. Jest rozczarowana związkami ze wspinaczami. No, ale była związana z Bogusiem, ponurym zakopiańczykiem, więc nie dziwota.

Jacek  – musicie doczytać.

Filip z Krakowa, wspinaczkowa gwiazda i nadzieja młodego pokolenia. Nie ceni mistycyzmu gór i wspinania.

Jurij, Rosjanin, zwalisty, złamany nos, młody, z Kirgistanu. Nie, to nie jest opis Denisa U.

Gąsienica z Zakopanego, rówieśnik Ola. Czyta Biblię. No wiadomo, jak góral, to wierzący. Odmawia zdrowaśki.

Większą część powieści zajmuje karawana. Idą. W końcu jednak docierają do bazy.

A na końcu jest chocholi taniec i krwawa jatka. I jeszcze więcej mistycyzmu. Doczytacie.

Narrację co jakiś czas przejmuje pakistański haps. Że niby biali ludzie nie dostrzegają tyrających na ich sukces tragarzy, lecz autor pochyla się nad ich losem.

Narrację co jakiś czas przejmuje też góra i z wyżyn swej potęgi obserwuje poczynania marnych ludzi oraz się na nich mści za to, że wciągają ją w swoje paskudne ludzkie rozgrywki i naruszają odwieczny spokój.

Pada zdanie: „Himalaiści nie palą”. Naprawdę?

Jest trasa Magic Line.

Co pod K2 robią Szerpowie? Hmm… może czegoś nie doczytałam.

Nazywam się Czogori jest zlepkiem klisz, żonglerką pojęciami i obrazami popkultury, jak najbardziej oczywistymi, niejako pierwszymi z brzegu, ogranymi: jest Witkiewicz, wędrowiec na tle morza mgieł, sztuka cierpienia (Kurtyka), zgrane górskie bonmoty… Nie jest to powieść w żadnym razie nowatorska, odkrywcza, świeża. Nie jest wciągająca ani pasjonująca. I, wbrew temu, co sugeruje tekst promocyjny, nie opowiada o tym, o czym nie mówią himalaiści.

Ale może Wasza opinia będzie zupełnie inna.

 Ta recenzja nie ma zresztą żadnego znaczenia. Max Cegielski, jak nadmieniłam na początku, jest kultowy (nie bez przyczyny nazwisko autora na okładce jest trzy razy większe niż tytuł). Mocno osadzony w warszawkowej kulturze i popkulturze, znany, promocja ma siłę. Rozmowa w Big Book Cafe przeprowadzona przez Annę Król, wszak kobietę gór, też pomoże. W planach zapewne jeszcze wiele fascynujących spotkań. Blurba napisał sam Piotr Trybalski. I Joanna Bator (sic!). Temat gór wciąż kręci. Więc może trzeba będzie zrobić dodruk? Czego oczywiście autorowi życzę.

Komunikat dla korekty: nie przed każdym wyrazem zawierającym „jąc” stawiamy przecinek. Sprawdzone info.

Beata Słama

Max Cegielski, Nazywam się Czogori, Marginesy, Warszawa 2022.

                                                                  

Kategorie: Książki

0 komentarzy

Leave a Reply