BIOGRAFIA JÓZEFA OPPENHEIMA, CZYLI JAK SIĘ NIE PISZE, NIE RADAGUJE I NIE WYDAJE KSIĄŻKI

Wojciech Szatkowski to ulubieniec publiczności, gwędziarz, prelegent, a przede wszystkim znawca historii taternictwa i narciarstwa, niestrudzony popularyzator skituringu,  można powiedzieć  – pasjonat. Obudzony w nocy może odpowiedzieć na każde pytanie dotyczące ludzi gór, samych gór, sprzętu, schronisk i wyryp. Nie ma też chyba czasopisma górskiego, w którym nie znajdziemy jego artykułów.

O takich książkach, jak Józef Oppenheim. Przyjaciel Tatr i ludzi (przyjaciel gór, naprawdę?), mówi się, że jest potrzebna, że to wspaniale, iż powstała, wszyscy się cieszą, bo literatura tatrzańska, a historyczna szczególnie, cieszy się niezmiennym powodzeniem, z czego z kolei cieszę się ja. Choć gdy ktoś mówi „dobrze, że w ogóle powstała”, ogarnia mnie smutek, bo to najgorsza opinia, jaką może usłyszeć autor czy wydawca, wszystko się też we mnie buntuje, bo dla mnie ważna jest również jakość.

Mimo licznych zalet Wojciech Szatkowski ma jeden niedostatek – nie potrafi pisać i nie ma pojęcia, jak konstruuje się książkę (jego prelekcje też nie mają wstępu rozwinięcia i zakończenia, ale się podobają). Wiem o tym dobrze, bo stworzyliśmy razem Magię nart, więc co nieco o poziomie jego pisarstwa mogę powiedzieć. Będę jednak miła i nie napiszę, z czym musiałam się mierzyć, bo sukces był. Teraz porwał się na książkę samotnie…

Trudno jednak mieć do kogoś pretensję, że nie potrafi pisać, szczególnie gdy ma tak ogromną wiedzę. Można mieć natomiast pretensję do redaktora, który wraz z autorem nad książką pracował. A raczej nie pracował. I właśnie o tym jest ten tekst.

Redaktor (często mylony z korektorem) to nie tylko osoba poprawiająca błędy ortograficzne i stylistyczne i weryfikująca fakty (choć w przypadku Oppenheima… nie było to raczej konieczne), to przede wszystkim ktoś, kto powinien się autorem opiekować, niepewnego i niezbyt uzdolnionego poprowadzić za rękę, sugerować zmiany i do nich namawiać. No cóż, zdarza się, że redaktor nawet pisze za autora książkę, a często po prostu ratuje go przed kompromitacją. Czego autorzy na ogół nie doceniają.

Redaktorką książki o Oppenheimie jest Anna Suska. Która redaktorką jest chyba tylko w stopce. Nie wierzę, że nie udało jej się zapanować nad kulawą prozą autora, bo autor, co chwalebne, uwag słucha. Porwała się z motyką na słońce i poległa.

Już przebrnięcie przez wstęp wymaga sporego samozaparcia (skład – bez odstępów między wersami –nie ułatwia lektury), bowiem od razu wpadamy do gara z grochem z kapustą. Aby dotrzeć z bohaterem do drzwi jego domu, musimy zapoznać się z historią Krzeptówek i jej mieszkańców, poczytać o Sabale, znieść liczne powtórzenia i masło maślane i zupełnie stracić orientację, o co w ogóle w tym fragmencie chodzi.

Ktoś napisał, że zaletą tej książki jest szeroki background (pardon za słowo, lecz chyba jest dość użyteczne). Zgadzam się, lecz tu doszło do poważnego przedawkowania owego backgroundu, a przyczyną tego jest to, iż ani autor, ani redaktorka nie potrafią selekcjonować faktów i ich szeregować, umieszczać w odpowiednim miejscu i kontekście, co z kolei jest wynikiem braku ogólnej koncepcji książki. W którą przecież może i powinien ingerować redaktor.

Potem nie jest lepiej, liczba backgroundowych faktów przytłacza. W osłupienie wprawia ich pomieszanie. Przytłacza też liczba cytatów. Bo książka ta składa się niemal wyłącznie z tekstów cytowanych, pomiędzy które utkane są frazy niepoprawnej i nieco infantylnej prozy autora. Każdy, kto pisze dzieło historyczne, korzysta ze źródeł, cytowanie jest nieuniknione. Trzeba jednak być sprytnym, zamieniać je na narrację (oczywiście z podaniem źródła), dawkować i także selekcjonować. Mój wzrok często wędrował na koniec akapitu, co chwila bowiem sprawdzałam, czy ta cała strona to autor, czy wciąż czyjeś cytowane dzieło. No cóż, tak pisało się wypracowania w szkole – trzeba było natrzaskać stron i stworzyć wrażenie osoby oczytanej. W książce taki zabieg jest co najmniej niewłaściwy.

Dodajmy do tego fatalną interpunkcję, nieznajomość zasad używania cudzysłowów (pumpy i mistrz Zdarsky w cudzysłowie – naprawdę?), a więc ich nadużywanie, powtórzenia i infantylizm narracji. Wywiad z Janem Krzysztofem, naczelnikiem TOPR, umieszczony nie wiadomo po co na końcu, który nie jest wywiadem. Nachalne wmawianie czytelnikom, że związek Oppenheima i Wandy Gentil-Tippenhauer był płomiennym romansem i love story (to określenie, mimo iż ze znakiem zapytania, sugeruje pewną temperaturę stosunków), choć na początku Szatkowski pisze: „Jest też trochę listów Rudej do Opcia świadczących o poważnej zażyłości i czymś na pograniczu znajomości i zauroczenia. A może i miłości?”. A na koniec się pobrali.  

A także niefortunne podpisy pod zdjęciami: to, które przedstawia Wandę Gentil z nartami, podpisano „Wanda z nartami”.

A po cóż obok zdjęć archiwalnych zamieszczać (ładne co prawda) współczesne akwarele? I to czarno-białe?

Z tym wszystkim mógł się rozprawić dobry redaktor i dobry wydawca.

Żal książki i autora.

Wojtku, a wystarczyło, zamiast strzelać focha, poprosić mnie o pomoc… Popracowałabym na Twoją książką chętnie i społecznie. Coś doradziła. Bo choć może nie znam się na wszystkim, jestem nieco lepszym fachowcem niż pani Suska.

Gdybym zajrzała do książki przed jej wydaniem, zapewne nie przetrwałyby pasaże, z którymi redaktorka z wydawnictwa najwyraźniej sobie nie poradziła:

„Ubierał się skromnie, ale był zadbany”.  

„W latach trzydziestych spodnie takie [pumpy w cudzysłowie] były niezwykle modne. Widać je na zdjęciu z grupą turystów”.

„Oppenheim sięgnął po złoty płomień pięknej górskiej pasji”.

„Jakoś Opcia nie pociągał handel drzewem budowlanym” (Drewnem! Drzewo rośnie w lesie. Redaktorka tego nie wie?).

„Ujmował ludzi uśmiechem, szeroko wyciągnięta prawicą [..]”. (Jak to się robi?).

„Wydarzyło się to pewnej wiosny. Tak odległej, że już nie wielu takie wiosny pamięta”. – Jeśli ktoś potrafi zgłębić logikę tego zdania, szacunek.

 „Świetny brydżysta nie tykał kart, broniąc się jak mógł od nagabywań…”

„Sam chodził w góry po rozmaite wzruszenia. Raz, by natężyć mięśnie…” (Też się wzruszam, gdy natężam mięśnie).

„Zamarła na chwilę wycisza spiralę strachu”.

Dobrze, zlituję się i zakończę.

Kto jednak przebije się przez gąszcz gęsto ściśniętych wersów, faktów (tych na pierwszym planie i na drugim, potrzebnych i nie) i błędów będzie zadowolony i bogatszy o sporą porcję wiedzy (o Korosadowiczu – bardzo ciekawe). Osoby zainteresowane tematyką tatrzańsko-taternicko-narciarską poczują się uszczęśliwione tym, iż sięgnęły po złoty płomień tej książki. Choć w Magii nart można przeczytać niemal to samo… Hmm…

A ja powinnam Wojtkowi Szatkowskiemu podziękować. Też piszę książkę o tematyce tatrzańskiej (również pełną cytatów ;-)) – nie, nie wyda jej ani MT, ani TPN – i dzięki jego pracy zyskałam cenne źródło, a i rozstrzygnęłam parę wątpliwości. Bo przecież „na żywo” by mi nie pomógł. Wiadomo, foch.

Beata Słama

Wojciech Szatkowski, Józef Oppenheim. Przyjaciel Tatr i ludzi, LTW i Muzeum Tatrzańskie, Zakopane 2021.

 

 

Kategorie: Książki

2 komentarze

Michał Pietrzak · 9 kwietnia 2021 o 16:30

Muszę podjąć w części obronę autora.
1. Bohater – głównym źródłem wiedzy o Opciu jest Ruda i książka tandemu: Zieliński/Ruda. Inne źródła są skąpe i bardzo trudno uniknąć cytowania tychże. Można było podjąć próbę innej konstrukcji książki, by te nie biły po oczach. Ale to chyba zadanie karkołomne, ponieważ mamy materiałów po prostu mało. Dopiero skoncentrowanie się na młodości, studiach, działalności politycznej pozwoliło by od tego uciec.
Pytanie czy są inne źródła dotyczące tego okresu? Bohater nie dbał o „publicity” i obawiam się, że nie bardzo jest w czym wybierać. Z tekstu wynika, że prywatne materiały zginęły w powstaniu. Więc może nie być na czym budować innej konstrukcji książki.
Ta jest skoncentrowana przede wszystkim na Zakopanem i nartach i siłą rzeczy wszystko idzie w kierunku tym samym co „W stronę Pysznej”. Można ją uznać za „rozszerzenie” pierwowzoru.
2. Okres młodości bohatera dostał pełniejsze tło. Można było rozwinąć wątek działalności politycznej. Tylko wtedy zaczynamy dryfować w kierunku dysput o „lewactwie”, „prawactwie”, komunizmie i nurzamy się w codzienności, dalekiej od obrazu pogodnego Opcia.
3. Sąd kapturowy i pozbawienie członkostwa TOPR. Dla mnie to odkrycie. Miałem świadomość, że pozbawiono go możliwości pełnienia funkcji kierownika i była wylewania żółć wiadrami (Najbardziej polskie słowo: pisane samymi polskimi znakami: żółć – to z „Ziarna prawdy” Miłoszewskiego. Skojarzenie warte pięciu gwiazdek).
Ale usunięcie z TOPR, to zupełnie inny wymiar konfliktu. O roli Korosadowicza – wiedziałem. Ale Paryscy biorący w tym udział, to dla mnie nowość. To plus książki.
Muszę wrócić do krytyki Gondowicza w stosunku do Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej (artykuł w Tygodniku Powszechnym sprzed lat). Tam z tego co pamiętam, dotykał m.in. kwestii omijania przedwojennego antysemityzmu, faktu że np. „starozakonni” nie mieli czego szukać w Klubie Wysokogórskim itp… (pisane z pamięci).
To umknęło, bo rozpętała się polemika z Cywińskim w sprawie nazewnictwa i tego czy Gondowicz jako kiepski taternik ma prawo do krytyki (W „Góralu z Wilna” aż buzuje).
Ostatnie publikacje dotykające kwestii dwóch światów równoległych w Zakopanem: polskiego i żydowskiego, powodują, że powoli białe plamy znikają. Ale Oppenheim jest częścią tego obrazu.
To czemu jego mogiła jest na Nowym Cmentarzu, bo tam jest kwatera dla „innowierców, jest dla mnie nowością, a zawsze się nad tym zastanawiałem.
4. Drążenie kwestii śmierci, zestawienie materiałów z kilku źródeł, opis czasów, gdzie działalność bandycka mieszała się i przenikała z polityczną na wszelkie możliwe sposoby. To jest mocny punkt książki.
5. Uwagi zawodowe redaktora. To zawsze jest trudność, ponieważ zna się „kuchnię”, łatwo formułuje się uwagi fachowe. Jednak pytanie ile z nich dla zwykłego czytelnika będzie mieć znaczenie?
(Jak u mnie: żona widzi ładną elewację budynku. Ja widzę krzywą obróbkę blacharską, kiepskie połączenie balustrady z balkonem, słaby detal itp..).
6. Emocje. Autor ma do Opcia stosunek głęboko emocjonalny i tego nie ukrywa. Dla mnie są w książce momenty, kiedy wydaje mi się to zbyt ckliwe i jest tych emocji za dużo. Ale to moja perspektywa.
7. Książka na pewno „odświeża” postać Józefa Oppeneheima dla młodszych pokoleń, które mogą „W stronę Pysznej” nie znać. Taką rolę dobrze spełnia.
8. Z mojego punktu widzenia przydałoby się więcej informacji o młodości, działalności politycznej, okupacji na Wołyniu, w Warszawie i Powstaniu. Ale to zmienia akcenty książki.

Michał Pietrzak · 11 maja 2021 o 19:22

Dzięki zasobom Przyjaciela – przedruk artykułu Jana Gondowicza z TP w „Taterniku” 4/97. Fragment dotyczący elitarności przedwojennych klubów górskich brzmi następująco:
” Dziś można by, dajmy na to, napisać, że pewne przedwojenne zrzeszenia taternickie miały w swych regulaminach numerus clausus i tacy wspinacze, jak Dawid Milechman czy Jazon Blum (brak w WET) nie zaznali nigdy rozkoszy życia klubowego.”
Tekst Gondowicza przeczytałem z prawdziwą przyjemnościa, bo to jest czystej krwi krytyka na dużym poziomie.
Aż miło, że kiedyś takie teksty powstawały. Dziś – szansa nikła.

Leave a Reply