JAK REDAGOWAŁAM KSIĄŻKĘ GÓRSKĄ

Kiedyś zredagowałam kilka książek górskich, ale nie nie wytrzymałam trudów współpracy z naszymi wydawcami książek górskich. Oni też mieli mnie dość, bo:

  1. Chciałam, by zapłacili mi za pracę. I to wcześniej, niż sprzeda się cały nakład, czyli nie za dziesięć lat.
  2. Domagałam się, by proces wydawania książki górskiej przebiegał jak Pan Bóg przykazał, nie na skróty, nie chałupniczo, tylko: tłumacz, redaktor, ktoś, kto nanosi poprawki redaktora, korekta I, korekta II.

Jako że jeden z Wydawców wykazuje patologiczną niechęć do wydawania pieniędzy, a drugi patologiczną niechęć do słuchania rad kogoś, kto się trochę zna na rzeczy (nie muszę to być ja), współpraca po kilku książkach się zakończyła. Niedawno jednak nastąpiła reaktywacja, niestety chyba na krótko, bo panowie nie wykazują chęci poprawy.

Wiosna, Wydawca dzwoni, że będzie książka do redakcji, czy będę miała czas.

Będę miała.

Wydawca odzywa się dopiero w lipcu i oznajmia, że książka już jest i że nie ma czasu – robimy na szybko.

Autor uważa, że to skończone dzieło i że nie ma czego poprawiać, poza tym nie chce, żebym redagowała ja, bo ktoś (wiem kto i ten ktoś też wie) mu powiedział, że się nie znam i że jestem głupia.

Wydawca autora przekonuje, że nie jestem głupia i że się znam, dostaję tekst. Tekst to ugór, mnóstwo błędów, za to do prawie każdego wyrazu jest przypis, bo książka ma mieć wartości edukacyjne.

Uprzedzam, że będzie dużo pracy.

Autor – że jest niemile zaskoczony, bo myślał, że wszystko jest świetnie, opus finitus i tylko hyc do drukarni.

Na wszelki wypadek robi Wydawcy awanturę.

Wydawca wyjeżdża na wakacje.

Redaguję wstępnie, kartki fioletowe od poprawek. Autor jest rozczarowany, ale, no dobra, dla świętego spokoju niech będą te poprawki. Większości nie rozumie.

Naniesie sam, bo, jak zaznacza, trzeba to zrobić dokładnie, on musi każdy przecinek obejrzeć, bo czy ja wiem, że przecież imiesłowy pisze się łącznie z „nie”, a kiedyś się nie pisało, a teraz znowu, pytam, czy może chodzi o liczebniki z „ponad”, a może o czasowniki czy coś innego, no, może, ale najważniejsze, żeby on każdą poprawkę zaakceptował.

Wiem, że nie ma mowy, nie naniesie wszystkiego, ale niech tam.

Jedzie na wakacje i na wakacjach nanosi, więc nie ma wakacji. Sam chciał.

Wydawca wraca z wakacji, ale zaraz znowu wyjeżdża na wakacje.

Dostaję tekst z naniesionymi poprawkami i znowu redaguję, bo nadal ugór.

Strony tym razem czerwone od poprawek, bo redaguję w komputerze.

Nie wyjeżdżam na wakacje.

Wraca wydawca i mówi autorowi, że wydanie książki się opóźni, bo dużo roboty przy tekście.

Dzwoni do mnie i pyta, czy gdy książka będzie w drukarni, dopilnuję druku, bo on będzie w tym czasie na wakacjach. 

Zgadzam się.

Ale gdy się rozłączam, przychodzi opamiętanie: myślę, nie ma mowy, albo się wydaje książkę, albo jeździ na wakacje.

 Autor robi wydawcy awanturę z powodu prawdopodobnego opóźnienia.

Wydawca oznajmia, że teraz on „sczyta” tekst i poczyni uwagi.

Okazuje się, że nie ma pojęcia o pracy nad tekstem w komputerze, o trybie poprawek, zaznaczaniu fragmentów innym kolorem, akceptowaniu poprawek, robieniu notatek na marginesach. Tłumaczę ja, tłumaczy autor – na nic.

Dostaję tekst bez moich poprawek (na szczęście mam w komputerze właściwy plik) za to z wtrętami Wydawcy – nie widać ich, bo nie potrafił ich w żaden sposób wyróżnić, ale po czym można je poznać?

Po błędach ortograficznych i braku spacji między wyrazami. To komputer na szczęście podkreśla. Widać jemu nie podkreślił.

Gdy znajduję zdanie: „X został pochowany obok szlaku, a Y na zawsze pozostał w górskich ostępach” ‒ postanawiam, że mojego nazwiska nie będzie w stopce.

Wydawca protestuje i mówi coś o odpowiedzialności, po czym wyjeżdża na wakacje.

Dzwonię do Wydawcy z awanturą (jedzie samochodem na wakacje), że nie można w ten sposób ingerować w zredagowany tekst, że nie zna się na edycji, że błędy ortograficzne… Żona Wydawcy wyrywa mu komórkę i mnie rozłącza.

Na tym etapie jesteśmy już z Autorem zjednoczeni przeciwko Wydawcy. Czytamy po raz nie wiadomo który tekst, żeby wyłapać i wyrzucić błyskotliwe frazy Wydawcy. Autor mówi, że jeszcze cyzeluje, co utwierdza mnie w przekonaniu, że ja się pod tą redakcją na pewno nie podpiszę.

Autor dzwoni do mnie co pięć minut i pyta o różne rzeczy, zwraca też uwagę na moje niedopatrzenia. I to jest fajne, bo wreszcie razem pracujemy nad książką i jest jakiś kontakt.

Wydawca już nigdy więcej do mnie nie zadzwonił.

I mi nie zapłacił.

Może znowu pojechał na wakacje?

Beata Słama

(Fot. obraski.cuspell.pl)

 

Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply