PUDŻA NA WSZELKI WYPADEK

Na festiwalu filmów dokumentalnych Millenium Docs Against Gravity (kino Luna w Warszawie), 16 maja, przy pełnej, a nawet przepełnionej sali, odbyła się polska premiera filmu w reżyserii Reinholda Messnera „Holy Mountain” (Święta góra). Ja byłam (ale tylko uprzejmości pana, który miał jedne wolny bilet, pozdrawiam),  a co widziałam, opowiem…

Gdy ogląda się filmy z wypraw, często można odnieść wrażenie, że himalaiści działają w bańce, oddzieleni od reszty świata, wyrwani z kontekstu krainy, w której przyszło im zdobywać  góry. Szerpowie (lub inni tubylcy) przemykają gdzieś w tle, rejestruje się ich obecność z etnograficzną ciekawością, niosą coś, gotują, rzucają ryż bogom podczas przedatakowo-szczytowej pudży, albo pomagają wejść na wierzchołek, no, chyba że są bohaterami  filmu – na szczęście coraz częściej.

W filmie Reinholda Messnera „Holy Mountain” też prawie nie ma Szerpów, jest jednak zachwyt miejscem, które zamieszkują, szerokie tło kulturowe i podkreślenie, iż wspinacze czują się z nim związani, pragną być jego częścią, i choć najczęściej wywodzą się z innego kręgu religijnego i kulturowego, szanują (przejmują?) ich wierzenia. Może bogowie są, a może ich nie ma, może zmarli w ścianie wspinacze zamieniają się w ptaki, a może nie, może reinkarnacja jest, a może stajemy się prochem i niczym więcej, ale cóż szkodzi odprawić pudżę czy choćby na małym ołtarzyku spalić trochę pachnących ziół, by bogowie czuwali nad wspinającymi się kolegami…

Film „Holy Mountain” zaczyna się jak baśń, od przybycia Szerpów, prowadzonych przez jeźdźca na czarnym koniu, do krainy, która będzie ich ojczyzną. A rozpościera się ona u stóp świętej góry, siedziby bogów, Ama Dablam.

Nie jest ośmiotysięcznikem (6812), stoi w cieniu sławnych gigantów, Lhotse, Everestu i Nuptse, jest jednak najpiękniejsza i najbardziej urzekająca ze wszystkich gór. I święta.

Krótka historia jej zdobywania jest jedynie wstępem – choć bardzo ciekawym – do właściwej opowieści o akcji ratunkowej, bardzo przypominającą tę po Elizabeth Revol. W ścianę Ama Dablam wchodzi czterech wspinaczy nowozelandzkich (nazywanych przez snujących opowieść Niemców Kiwi, co polski tłumacz zignorował), spada lawina, jeden z nich ginie, dwaj są ciężko ranni (w tym syn sir Edwarda Hillary’ego, Peter), a ten, któremu nic się nie stało, stara się sprowadzić ich na dół.

Ama Dablam nie jest poczciwą górą z polami śnieżnymi, po których wędruje się, podpierając czekanem. To właściwie skalno-lodowo-serakowe ścianisko, trudne i lawiniaste. U stóp góry jest też ekipa  niemiecka, z Messnerem, i właśnie on i Oswald Oelz postanawiają ruszyć Nowozelandczykom na ratunek. Robią to w niesamowitym tempie, idąc drogą, której, planując wspinaczkę na Ama Dablam, w ogóle nie brali pod uwagę, uznając ją za bezsensownie niebezpieczną. Boją się i spieszą, Messner pogania Oelza, Oelz goni resztkami sił… 

Historia zdobywania ścian pełna jest takich opowieści: ludzie, nie zważając na niebezpieczeństwo, ratują ludzi, bo, jak mówi Oelz, to nie jest kwestia moralności. Chęć niesienia pomocy jest w nas po prostu głęboko zakorzeniona, instynktowna…

Film z baśni zamienia się w pasjonująca docudramę. O akcji ratunkowej opowiadają jej bohaterowie: Peter Hillary, Oswald Oezl i Wolfgang Nairz (czekał w bazie i pilnował logistyki na dole), są zdjęcia i nagrania archiwalne, ale też fragmenty inscenizowane – tego nie lubię, bo łatwo otrzeć się o kicz, tu jednak nikt nie próbuje być aktorem, a emocje są jedynie naszkicowane, więc da się wytrzymać. A wszystko, niczym grecki chór, komentuje lama, wyśpiewując niesamowitym głosem modlitwy w himalajskie niebo.

Niewątpliwie bohaterem całej akcji jest Messner, to on prze naprzód, mobilizuje i dodaje ducha, lecz, co ciekawe i godne uznania, sam o tym nie opowiada, pozostaje w cieniu, przekazując głos kolegom.

Wiadomo, Reinhold Messner to duże pieniądze, a duże pieniądze w filmie oznaczają dobre zdjęcia, a te są w filmie oszałamiające. Czujemy bliskość gór, ich fakturę i niemal zapach. Jesteśmy w środku. Operator zatrzymuje się na szczęście krok przed efekciarstwem, slow motion i poklatkowość  (ulubiony chwyt twórców filmów górskich) są tu trzymane w ryzach i używane bardzo świadomie.

Film Messnera nie jest może najwybitniejszym osiągnięciem dokumentu górskiego, ma kilka słabych punktów, na przykład dłużyzny, i jest na swój sposób typowy, a już na pewno nie odkrywczy, jeśli chodzi o formę, mimo to wciąga, wzrusza i zachwyca.

Mam nadzieję, że obejrzycie go jesienią na festiwalach filmów górskich.

PS. Po projekcji (prawie nikt nie wyszedł!) odbyło się spotkanie z Jerzym Natkańskim i Marcinem Kaczkanem, których pani zapowiadająca przedstawiła jako dwukrotnych zdobywców zimowego K2. Hmm…

Beata Słama

Kategorie: Film i teatr