ŚWIAT WIDZIANY Z GÓRSKIEJ ŚCIANY – tryptyk
Widok pierwszy – Nierozsądna nostalgia
My, nieliczni, my, szczęściarze, banda braci.
- Szekspir, Henryk V (tłumaczenie W.K.)
Śledzę objawy schyłku w dyscyplinie najbliższej mojemu sercu i rozpoznaję ten sam nurt degradacji i upodlenia, któremu podlega wszystko na tym świecie. Przemiany w alpinizmie są jedynie szkiełkiem w mozaice przeobrażeń świata – niestety, cholernie wymownym. Oto dyscyplina, do niedawna bezinteresowna, przeniknięta zmysłem wolności i piękna silniejszym niż lęk przed śmiercią, ulega pospolitemu zwyrodnieniu w celebrycko-rywalizacyjny spektakl. Podobna degradacja dotyka całą przestrzeń publiczną.
Poniższe refleksje wywodzą się wprawdzie ze smutnych spostrzeżeń dotyczących alpinizmu, jednak ich intencją jest dostrzeżenie i zrozumienie odwiecznego zła, które zaburza ludzką rozumność, degraduje nasze życie osobiste i pogrąża losy świata. Te trzy widoki z górskiej ściany są również refleksyjną próbą dostrzeżenia ratującej drogi.
Kwestionowanie wpojonej wizji świata jest doprawdy jak naruszanie dóbr osobistych. Źle się z tym czuję, jednak gniew i potrzeba sumienia są silniejsze.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego wieku dwa pokolenia wspinaczy, określanych nieraz jako „Pokutnicy” (lata 50.) i „Łojanci” (lata 70.), wyniosły polski alpinizm do poziomu urągającego, z historycznej perspektywy, rozsądkowi. Polska była zwykłym bieda-krajem Europy, co więcej, Pokutnikom-Łojantom brakowało himalajskiego doświadczenia i fachowej wiedzy (know-how) alpejskich nacji. Ich osiągnięcia łamały wszelkie podręcznikowe normy, były zdumiewającą i dziewiczą kreacją wyrosłą z tatrzańskich litworowych dolinek.
Fenomen tego rozkwitu był równie piękny i tajemniczy jak wielkie przebudzenia ludzkiego umysłu i kreatywności w różnych innych epokach rozwoju.
Jakże uzasadnić przebudzenie daru kreatywności i wyobraźni w represyjno-opresyjnej matni Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Kraj pogrążał się w biedzie i zniewoleniu, a jednak mimo siermiężnych realiów kwitły sztuki piękne, muzyka, poezja i pasje sportowe, słowa dźwięki i obrazy układały się w magiczne kompozycje i wyrażały ze zdwojoną siłą. Kwitły również sztuki zakazane – przemyt i podziemie polityczne. Im bardziej niedostępny i zakazany wydawał się obiekt pożądania, tym większy cud się spełniał.
W siermiężnej i opresyjnej rzeczywistości PRL-u słowa „Szerpa”, „Hunza”, „yeti” brzmiały jak echa zapomnianych baśni, wabiły niczym magiczne mantry i wiodły do czynów. W społeczności wspinaczkowej ze zdwojona mocą ożyły pielęgnowane od dziesięcioleci tęsknoty za dziewiczą górską przestrzenią odległych kontynentów.
W krótkim czasie pustynne szlaki samochodowe Iranu, Afganistanu i Indii opanował przemytniczy „polski łącznik”, który świetnie rozumiał niedostatki islamu i hermetyczny rynek indyjski. Proste produkty z PRL-u ulegały magicznej metamorfozie w złoto. Wyprawowy mistrz kucharski z dumą oferował w Katmandu za 1,5 dolara zupkę w proszku firmy Winiary, made in Poland, kupioną w PRL-u za 0,03 dolara. Trzy tysiące zupek otwierało wrota do Skarbnicy Pięciu Śniegów – masywu Kanczendzongi. W gościnnej kulturze muzułmańskiego Pakistanu butelka Johny Walkera z Pewexu za 5 dolarów zamieniała się na tamtejszej alkoholowej pustyni na 50 dolarów. Trzydzieści sześć butelek otwierało wrota do Gaszerbrumów. Guma do żucia w „braterskim” Związku Radzieckim ulegała cudownej przemianie w roziskrzoną garstkę rosyjskich diamentów, które swoim blaskiem wiodły w pustynny Korytarz Wahański, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
W Himalajach i Karakorum Pokutnicy-Łojanci otworzyli nową erę. Zgarnęli ostatnie, najcenniejsze, dziewicze szczyty. Najpiękniejsze górskie masywy świata Gaszerbrumów, Kanczendzongi czy Everestu uczynili polskimi dominiami. Na szczytach ośmiotysięcznych powstało kilkanaście nowych polskich dróg. W dziedzinie najpiękniejszej, najbliższej mojemu sercu, w himalaizmie Czystej Relacji, opacznie zwanej stylem alpejskim, odegrali pionierską rolę w skali światowej. Pokutnicy-Łojanci wymyślili i zdominowali na lata himalaizm zimowy i wreszcie – doprawdy nie wiem, jak je nazwać, zapewne Pokutniczki-Łojantki – stworzyły najsilniejszy na świecie himalaizm kobiecy i o ćwierć wieku wyprzedziły narodziny ruchu godności i tożsamości kobiet.
Wiem, że ulegam nierozsądnej nostalgii za minioną dzielnością, za doznanym majestatem górskich ścian, za więziami partnerskimi, ale nic na to nie poradzę, samo wspomnienie tamtych wzlotów, lęków i twarzy działa jak oczyszczająca kąpiel. Jestem przekonany, że w tej wspólnej pasji pokolenie Pokutników-Łojantów wyróżniał rodzaj bezinteresownej więzi i braterstwa. Z dumą wspominam partnerów z tamtych czasów słowami Szekspira: My, nieliczni, my, szczęściarze, banda braci. Ich dokonań nie cechowała niska interesowność, nie dbali o pieniądze, prestiż publiczny czy rozgłos medialny. Żadne sięgnięcie do chwytu w górskiej przepaści nie było podszyte sięganiem po pieniądze. Jedyną nagrodą był podziw szemrany przy schroniskowym stole. Jedynym spoiwem romantyczna górska wyobraźnia. Jedyną obowiązującą normą – uczciwy kodeks wspinaczkowy wierny zasadom honoru, podobnie jak kodeks rycerski. Ta banda szczęściarzy i społecznych outsiderów tworzyła doprawdy jedną z najbardziej nieskazitelnych ludzkich dyscyplin.
Przez kilka dekad prawie nie zdarzały się w tych pokoleniach przypadki oszustw lub naciąganych sukcesów. Mimo że mistyfikacja wyczynu sportowego byłaby w odludnych zerwach tatrzańskich występkiem dziecinnie prostym, to jednak w opisach wybitnych wspinaczek zawsze pojawiały się ujmujące uczciwością wyznania prawdy, np.: „z pomocą dwóch haków”. Ta szczerość wielce uszczuplała sportową chwałę Pokutnika-Łojanta, lecz jego honor przeważał, był jak etos samurajski. Duma z oszukanego sukcesu byłaby uwłaczającym balastem nie do zniesienia. Spuścizną tych pokoleń była szlachetna wiara w słowo wspinacza i brak odruchu kwestionowania wejść szczytowych. Ta wierność powołaniu była dowodem istnienia wartości wyższej niż publiczna sława.
4.
Nieskażone targowiskiem próżności pokolenie wkroczyło w latach osiemdziesiątych w piękne i straszne „złote dekady”. Kiedy w 1984 rozpadało się pod Gaszerbrumem IV moje partnerstwo z Jurkiem Kukuczką, odczuwałem żal. Po czterech latach dzielnej samodzielności w himalajskich przepaściach żegnałem się z partnerem, który był mi bliski w rzadkiej umiejętności powierzania się nieobliczalnej przygodzie. Wydawało mi się, że był moim przyjacielem, a ta osobliwa przyjaźń zaowocowała trzema świetnymi nowymi drogami na ośmiotysięcznikach bez jakiegokolwiek wsparcia, bez obozów i lin poręczowych. W tamtych latach nawet telefony satelitarne i prognozy pogody były poza naszym zasięgiem. Jedynym uskrzydlającym źródłem siły było poczucie więzi z Jurkiem i wiara we wzajemną lojalność.
Jurek poniekąd był spełnieniem mojego wyobrażenia o dzielności. Ale co z tego, skoro mój towarzysz w odkrywaniu Tajemnicy, artysta przygody, przestawiał się na zbiorowe kołchoźniane gwałty na ośmiotysięcznikach, bo tego wymagał wyścig z Messnerem o Koronę Himalajów. Jego wybór przygnębiał, wydawał się równie niegodny jak przestawka z Chopina na disco polo. Po partnerstwie z Jurkiem pozostała dumna pamięć nieskazitelnej relacji z górami oraz zdziwienie i gorycz, bo więź między nami nie istniała.
W polskim himalaizmie nastała nowa era. Jego medialnym wizerunkiem wkrótce zawładnęły dwa rywalizacyjne programy: wyścig o Koronę Himalajów oraz kompletowanie zimowych wejść na ośmiotysięczniki. Społeczność wspinaczkowa zderzyła się z publicznym aplauzem i podziwem.
I się zaczęło!
Obraz polskiego himalaizmu wkrótce został zredukowany do rejestrów Korony Himalajów i kolejnych akcji „lodowych wojowników”. Sława jest robakiem duszy, publiczny oddźwięk karmił robaka. Presja sukcesu więziła polskie wyprawy w archaicznych wzorcach zbiorowego wysiłku, zarządzanego korporacyjnym drylem. Idea wspinania ulegała profanacji. Wyprawy działały jak firmy robót wysokościowych. Klasyczne szlaki na ośmiotysięcznikach ulegały profanacji do roli sztucznych Orlich Perci wyposażonych w komplety lin poręczowych i obozów. Wspinacze stawali się wyrobnikami przesuwającymi przyrządy zaciskowe. Przygoda umierała. Uczciwość nakazuje zauważyć, że ten sam degradujący trend ogarniał cały himalaizm światowy. Ambitny himalaizm przekształcał się we współczesny, na wskroś konsumpcyjny model wypraw komercyjnych.
Nieomal namacalnie wyczuwałem toksyczny wpływ jakiejś tajemnej, upadlającej inteligencji i zachodziłem w głowę, gdzie ukrywa się źródło zarazy? Z dyskretnego ukrycia plamiła ona czystość inspiracji, a wspinaczy zamieniała w wygłodniałe zombie pożądające maniakalnie tego samego mięcha. Zanikała piękna bezinteresowność eremitów tatrzańskich dolinek. Nie wystarczał już partnerski uścisk dłoni ani podziw szeptany przy stole w Morskim Oku. Miejsce uczciwej i zasłużonej chwały Pokutnika-Łojanta zajmowała żądza publicznego podziwu i służalczość wobec wzorców medialnego popytu. Słuszna duma ze świetnego czynu ustępowała satysfakcji z publicznego wyróżnienia i sławy. Znamienne, że wspinacze wierni swojemu powołaniu dostrzegali jej upadlającą naturę i nazywali ją kurwą-sławą.
A jednak społeczność wspinaczkowa ulegała jej powabowi. Stanem świadomości genialnego pokolenia zawładnęło odwieczne „jądro ciemności” – kult dominującej gwiazdy i sukcesu oraz ich nieodłączny sługa, kult rywalizacji.
W istocie, ten sam szeroko rozumiany kult indywiduum i sukcesu upadla każdą szlachetną dyscyplinę – sztukę, naukę, religię, etc. Schyłek alpinizmu jest tylko szkiełkiem w mozaice degradacji. Intencją tego trudnego tryptyku Świat widziany z górskiej ściany jest zrozumienie degradującego wpływu tego kultu, a nade wszystko dostrzeżenie wyzwalającej przestrzeni, którą nazywam Promieniujące Nic.
Wizerunkiem polskiego alpinizmu zaczął rządzić medialny popyt na megagwiazdę i sukces. Zarządzali nim zepsuci do szpiku kości krewniacy zwyrodnień medialnych w rodzaju Plotka, Pudelka, Pomponika (PPP), którzy w ogóle nie rozumieli idei wspinania. Postępowało cyniczne ubożenie najwybitniejszych cech polskiego alpinizmu. Cała wartość doświadczenia wspinaczkowego i magia gór sprowadzone zostały do rywalizacyjnej gorączki supergwiazd.
Zanikał szacunek nawet dla wymiernych sportowych parametrów alpinizmu, które określały prawdziwą klasę wspinaczkowego wyczynu. Cóż za ironia – żaden z krewniaków PPP do dzisiaj nie odróżnia wspinaczki trudnej od łatwej! Rozróżnia jedynie celebrytę większego od mniejszego oraz liczbę zgwałconych ośmiotysięczników.
Przestały obowiązywać zasady sportowego fair play. Powab kurwy-sławy upadlał zasady honoru i wymuszał niskie pełzanie w meandrach medialnego popytu. Zaraza szerzyła się w całym alpinizmie. Pojawiały się przypadki przemilczenia brakującego osiągnięcia szczytu. Chrystian Stangl po tym, gdy skłamał kwestii swojego wejścia na K2, zdobył się na takie przejmujące wyznanie: „Do tego postępku doprowadził mnie strach przed śmiercią, ale i jeszcze większy strach przed porażką. Sukces to podstawowy element w sporcie, który uprawiam. Myślę, że chciałem przełamać moje osobiste porażki po trzech nieudanych sezonach i w sumie siedmiu próbach na górze. Moi sponsorzy nie wywierali na mnie presji do takiego działania. Ta presja pochodziła tylko ze mnie. Strach przed śmiercią jest okropny, ale strach przed porażką, zwłaszcza w środowisku zorientowanym na sukces, jest jeszcze gorszy”.
Dwie medialne gwiazdy zaprezentowały częściowo piarżysto-trawiasty grenlandzki klif o nachyleniu ok. 50 stopni jako absolutny pion i jedną z najtrudniejszych wspinaczek świata. Nawet wybitni wspinacze sięgali po substytuty wspinaczkowego wyczynu i bez żenady przypisywali sobie chwałę solowego przejścia, w istocie zrealizowanego po cudzych linach poręczowych i gotowych obozach. Pojawiło się bezczelne roszczenie do autorstwa drogi na ośmiotysięczniku, w gruncie rzeczy zrobionej dekadę wcześniej przez kogoś innego.
Himalaizm stawał się atrapą wspinania.
Zanikał dumny znak firmowy polskiego alpinizmu – wybitny dar Polaków do powierzania się nieobliczalnej górskiej przygodzie. Mimo ograniczonej wolności od ponad wieku Polacy zostawiali imponujące eksploracyjne ślady na wszystkich kontynentach – w Azji, Australii, Ameryce Południowej, Afryce. Zdolność powierzania się nieznanemu i nieobliczalnemu losowi jest w mistycznej wrażliwości wyrazem sięgania po Tajemnicę, lecz to aspiracje puste i bezużyteczne dla krewniaków Plotka, Pudelka, Pomponika. Dzieci bawiące się w chowanego są bliższe przeżywania przygody niż krewniacy PPP.
Umierała ambitna idea Czystej Relacji we wspinaniu, zwana opacznie stylem alpejskim. Powiadam „opacznie”, bo przecież nie z Alp się wywodziła, lecz z poszukiwania głęboko osobistej więzi z żywiołem górskim. W kategoriach sportowych Czysta Relacja zobowiązuje wspinacza do całkowitej samodzielności w górskiej przepaści i rezygnacji z wszelkiego zewnętrznego wsparcia i sztucznych ułatwień, takich jak liny poręczowe czy obozy. Czysta Relacja oznaczała stosowanie wobec gór uczciwych metod (fair means). W mistycznym wymiarze pozwalała doświadczyć dotknięcia pustki.
Wszelkie szlachetne wymiary alpinizmu, które od wieków kształtowały jego etos i wyobraźnię górską, traciły swoje znaczenie i wymowę. Góry zawsze były miejscem szczególnym i przemawiały do zróżnicowanych wrażliwości. Bywały miejscem ważnego przekazu religijnego, jak kazanie na górze, bywały symbolem oświecenia, np. szczyt Kajlas, czy rytuału wtajemniczenia – słowiańska Sobótka. Wejście w górską ścianę potrafiło odmienić i spełnić życie estety i naukowca, mistyka i sportowca. Dlatego przy schroniskowym stole, w magicznym Morskim Oku, bratał się naukowiec i robotnik, ksiądz i ateista. Dlatego Kukuczka i Kurtyka potrafili być partnerami.
Góry są jednym z tym szczególnych środowisk planety, gdzie objawione przez światło trzy wymiary przestrzeni pozwalają przeczuć wymiar czwarty. Są wrotami do piękna. Wzlot człowieka na górskim urwisku jest najbardziej tajemniczym i dramatycznym aktem sięgania po piękno. To pragnienie bywa silniejsze niż lęk przed śmiercią. Człowiek powierzający się pięknu sam staje się piękną tajemnicą. To właśnie to pragnienie jest sensem wspinania, a nie medialny wyścig za cyfrą 8000.
I cóż tego pozostało – kolejna zgwałcona i tandetna korona Himalajów, przedreptana po sztucznych perciach i po śladach Szerpy, przedyszana na tlenie z butli.
10.
W publicznej narracji o himalaizmie nie pojawiła się nawet śladowa refleksja nad irracjonalną potrzebą wzniesienia się ponad własne cierpienie i słabość. Nawet kariera mistrza sztuki cierpienia, Jerzego Kukuczki, która była najwyraźniejszą manifestacją tej wewnętrznej potrzeby, nie obudziła w umysłach krewniaków PPP filozoficznej zadumy nad tajemnicą tego pragnienia. Żaden z nich nie rozumiał sensu i potrzeby sięgania własnych granic. Jedynym uzasadnieniem zgody na cierpienie była dla mediów żądza kurwy-sławy. A przecież zwykłe, codzienne życie wykazuje głębszą refleksyjność i spostrzegawczość – czyż przejęte troską babcie nie zapytują: „Wnuczusiu, po co ty się tak męczysz?”. Natomiast żaden z dziennikarzy żerujących na wybitnych karierach nie dziwi się i nie pyta: „Panie Kukuczka, po co pan się tak męczy?”.
Jakże brakuje na tym targowisku próżności choćby śladowego dostrzeżenia najcenniejszego, oczyszczającego wpływu wspinaczkowego doświadczenia. Wierzcie mi, wybitny czyn wspinaczkowy działa jak Wielka Miotła i wymiata ze wspinacza brud i złudzenie, a w konsekwencji pozwala mu wrócić na niziny jako istota odmieniona i czystsza, nieraz lepsza i mądrzejsza. Wielka Miotła jest doprawdy ogromnym darem wspinania, pełni funkcję oczyszczającego katharsis.
Jakże brakuje w przestrzeni publicznej zrozumienia, że człowiek u własnego kresu, w osaczeniu, odkrywa o sobie więcej niż przez całe życie sytej konsumpcji w komforcie.
Romantyczno-mistyczna zawartość alpinizmu została wymazana przez krewniaków PPP i ich celebryckie rankingi. Mowa o więzi, tajemnicy czy oczyszczeniu jest dla nich bałamutną stratą, słabo przeliczalną na klikalność.
Gorączka medialna przekształciła himalaizm w kolejny reality show – niestety w stylu Igrzysk śmierci i niestety ze strasznym dodanym walorem medialnym. To nie kino, trupy są prawdziwe.
(Fot. Sławomir Łobodzińki: Islamabad – spotkanie w hotelu, 1985 rok. Od lewej, w pierwszym rzędzie: Laurence de la Ferrière, Paweł Mularz, Wojciech Kurtyka, Dobrosława Miodowicz-Wolf, Piotr Kalmus, Wanda Rutkiewicz, Andrzej Samolewicz, Andrzej Heinrich. W drugim rzędzie: Bernard Müller, Robert Schauer, Danielle Sierro, lekarka, Krystyna Palmowska, Marian Bała, Anna Czerwińska. Z tyłu: Anton Siller i Tadeusz Piotrowski)
W celebryckim spektaklu nawet nie pojawiło się alarmujące spostrzeżenie ponurego śmiertelnego pokłosia czterech celebryckich himalajskich karier Wandy Rutkiewicz, Jerzego Kukuczki, Krzysztofa Wielickiego i Ryszarda Pawłowskiego, uwikłanych w ponad dwadzieścia partnerskich śmierci (wliczając śmierć Jurka i Wandy). W przestrzeni medialnej prawie żadna z tych śmierci nie nawiązywała do dramatu utraty partnera, za to sprawnie robiła za kolejną perłę w koronie kariery. Każdy ośmiotysięcznik mocował fundament pomnika celebryty. Doprawdy, wybitne kariery imponowały zażyłością ze śmiercią nie spotykaną w żadnej innej dyscyplinie. Kiedy w wyścigu Formuły1 zginął Senna, był to drugi śmiertelny wypadek w ciągu trzynastu lat. Śmierć Jurka Kukuczki była szóstą śmiercią w jego karierze, a cztery z nich wydarzyły się zaledwie na przestrzeni dwóch lat. Właśnie wtedy, w 1986 roku, po kilkutygodniowym epizodzie powrotu do Jurka, podjąłem ostateczną, milczącą decyzje ucieczki od niego.
Medialna zażyłość ze śmiercią w imię sukcesu ignorowała głęboko wpojony w alpinistycznym etosie szacunek dla więzi partnerskich. Więzi te pełniły funkcję rolę jedynego etycznego łącznika między surową górską pustynią i światem ludzkich wartości w dolinach.
Siła więzi partnerskich wymyka się racjonalnemu zrozumieniu. Postaci partnerów z górskich przepaści powracają do świadomości każdego z nas, niekontrolowane jak zjawy, przez resztę życia. To szczególny rodzaj braterstwa, często odczuwany jako więzy krwi. Jego rangę oddają słowa Wawrzyńca Żuławskiego: Partnera się nie zostawia, nawet jeśli jest już tylko bryłą lodu. Oczywiście to raczej alegoria pewnej postawy etycznej niż dosłowny nakaz. A jednak ta niedorzeczna alegoria pozostaje zdumiewająco żywa wśród wspinaczy. „Igrzyska śmierci” przekreślały tę wzajemną lojalność i zobowiązanie. Utratę partnerów w „igrzyskach śmierci” postrzegałem właśnie jako tracenie członka rodziny, natomiast niewzruszoną przez te śmierci dzielność w parciu do sławy jako bluźnierstwo. Partnerska wrażliwość i lojalność jest niestety prawdziwsza w filmach mafijnych lub więziennych niż w karierach himalajskich celebrytów.
Rychło pojawiła się mroczna konsekwencja ślepego parcia do kurwy-sławy. W szeregach Pokutników-Łojantów zaczął rządzić tajemniczy, zabójczy terminator. Wybitne pokolenie ginęło jak obciążone klątwą. „Złote dekady” przeistaczały się w straszne dekady. Warto zauważyć, że fale śmierci w wybitnym alpinizmie powtarzały się w różnych okresach i krajach. Tajemniczy terminator wybijał u szczytu chwały wybitne himalajskie pokolenia również w Anglii, we Francji, w Słowenii itd. Serie śmierci intrygowały zagadką tej klątwy. Ambitny alpinizm oznacza zawsze sięganie kresu własnych możliwości, a w konsekwencji wymusza niebezpieczne kroczenie po krawędzi. Niezbędnym narzędziem wspinacza jest nieustanna, żywa czujność, chroniąca przed chybionym ruchem. Niestety delikatna równowaga nie znosi zakłóceń, zgiełk targowiska próżności dezorientuje i strąca w przepaść.
Jestem przekonany, że ten sam rodzaj omamienia własnym wizerunkiem uśmierca dostęp do magii twórczej w każdej szlachetnej sztuce. Ktoś zauważył, że nobliści po nagrodzie tracą moc twórczą i prawie żaden nie tworzy już wybitnego dzieła.
Nietrafiona fraza słowna lub muzyczna uchodzi artyście bezkarnie, lecz artysta przepaści tworzy swe dzieło nie słowem czy dźwiękiem, a własnym życiem. Fałszywy krok zabija. Wspinanie nie toleruje służenia fałszywym bożkom. Alpinizm wyposażony jest niestety w bezlitosny, samooczyszczający mechanizm.
Złote pokolenie odurzone chwałą ślepło, zatracało intuicyjne wyczucie skały, lodu i śniegu. Zanikało wyczucie pochopnie oswojonego ryzyka. Okoliczności śmierci wybitnych wspinaczy zdumiewają niedorzecznie przekroczonymi granicami ryzyka. Kukuczka w niebezpiecznym terenie zawierzył swoje życie sześciomilimetrowej linie, czyli grubszej sznurówce – lina się zerwała. Żałośnie słaba Wanda wybrała biwak śmierci na ok. 8200 metrach bez jakiegokolwiek sprzętu biwakowego, bez posiłku. Piotrowskiego zabiła, po trudnych rozmowach z Kukuczką, wymuszona zgoda na trzy noce powyżej 8000 metrów, bez jedzenia i picia. Śmierć blondynki w szpilkach na Orlej Perci bywa napiętnowaną medialną sensacją, ale dwadzieścia trupów przy celebrytach nie obudziło u krewniaków Plotka, Pudelka, Pomponika żadnej refleksji.
Show must go on.
A jednak, mimo tej nieustannej medialnej profanacji, pragnienie rzetelnego czynu w polskim alpinizmie nie umiera. Nie może umrzeć, bo dla pewnego typu wrażliwości jest pierwotną, wewnętrzną potrzebą, podobnie jak potrzeba oddychania lub snu. Wierzę, że to pragnienie z natury jest czyste i bezinteresowne.
Z gniewem wskazuję upadlającą misję medialnych krewniaków Plotka, Pudelka, Pomponika (PPP), ale to właśnie mafia tych urodzonych mistrzów plugawienia pomija i profanuje wszystko, co wybitne, piękne i inspirujące. No bo po co im jakaś nowa droga Raganowicza (vel „Regana”), który samotnie spędził trzydzieści pięć dni w pionowych zerwach Ziemi Baffina, w temperaturach poniżej -30̊ C? Regan wymarzł się nieludzko, wierzcie mi, najdotkliwiej w całej historii polskiego alpinizmu, ale miał pecha, bo nie załapał się u krewniaków PPP na status celebryty – lodowego wojownika. Co więcej, zanim dotknął ściany, doświadczył samotnie kilkukrotnych kontaktów z białymi niedźwiedzicami z małymi. I czy uwierzycie – mimo wiosennego głodu niedźwiedzi samotny Regan nie został zjedzony! Lecz co z tego, przejmująca samotność Regana i tajemnicza łaskawość niedźwiedzi przegrywa w umysłach krewniaków PPP z popytem na 365 dni kopulacji celebrytki Blanki. Owszem, jest zauważalna, ale jedynie przez miejscowych Inuitów, którzy dostrzegają w komitywie bezbronnego Regana z niedźwiedziami wymiar mistyczny,
Podobnie nie przebija się do nich chwała najwybitniejszych dotąd polskich wielkościanowych przejść klasycznych, czyli bez sztucznych ułatwień, Michała Czecha i Karoliny Ośki w Yosemitach, fenomenalnych hakówek Regana, Gosi Jurewicz i Józka Soszyńskiego. Przepaść i małpia zręczność bywa fascynująca, ale tylko dla dzieci, w umysłach krewniaków PPP przegrywa ze sztucznym penisem w kroczu celebrytki Karolajn Derpieński.
Nie ma najmniejszych szans, aby któryś z nich dostrzegł wybitność zimowych przejść Marcina „Yetiego” Tomaszewskiego, solowych wspinaczek Łukasza Dudka czy Kacpra Tekielego albo jedenastodniowej wspinaczki Macieja Bedrejczuka, Pawła Karczmarczyka i Piotra Sułowskiego na Aksu w Kirgistanie, która objawia rzadki dar zamiany przepaści we własny dom. Ufność w powierzaniu się nieobliczalnej przygodzie jest dla krewniaków PPP słabo przeliczalna na klikalność, bo nie ocieka wyuzdaniem i brudem.
Nawet pieski obsikujące swoje poletka w ruchu gender nie potrafią zauważyć geniuszu kobiet w górach i najwybitniejszych w historii polskiego wspinania samotnych przejść Magdy Ogłodek czy Gosi Jurewicz na El Capitanie. Pieski Plotka Pudelka Pomponika ocknijcie się, przecież to breaking news w kronikach gender.
Niestety wspinacze kolaborują z krewniakami PPP i kupują ich wyświechtane chwyty. I oto proszę, lokalny celebryta przestawia się z eksploracji górskiej na górsko-seksualną: z wdziękiem eksponuje powab męskiej golizny na okładce książki, a dyskretna plotka podpowiada szeptane seksualne rekordy wysokościowe. Cholera, ile w tym jeszcze zostało szlachetnej sztuki wzlotu?!
Show must go on.
15.
Ten egocentryczny obraz himalaizmu nierzadko budził publiczny gniew. Swoją niechęć do niego drastycznie wyraził kiedyś profesor filozofii Jacek Hołówka, który dostrzegał epatowanie śmiercią i uznał je za zwyrodnienie zbliżone do walki gladiatorów. Brutalnie opisał je słowami świętego Augustyna na widok krwawej jatki na rzymskiej arenie: „[…] w powietrzu czuć już odór ludzkiej krwi, a tłum wyje, ryczy z zachwytu”. Hołówka ocenił himalaistów strasznie: „[…] mamy u nich do czynienia z apodyktycznością, kompleksem samca alfa, chorobliwą rywalizacją i nieprzemijającą ucieczką od świata, od życia […]”. To również moje spostrzeżenia, a jednak wypowiedzi profesora ubodły mnie, przekreślały bowiem również sens mojego własnego życia. Profesor wyrządzał idei wspinania wielką krzywdę, gdyż nie dostrzegł natury tej podstępnej, brudnej inteligencji i dystrybutorów upadlającego zła, niszczących w istocie każdą szlachetną dziedzinę, widział we wspinaniu jedynie jego upadłe ofiary. Nie przeczuwał istnienia tego czystego źródła, z którego wywodzi się potrzeba wzlotu równie bezinteresownego, jak obsesyjne pragnienie głodomora Franza Kafki, poszukującego poprzez głodzenie się własnego kresu.
Tak jak rzymscy gladiatorzy byli ofiarami popytu gawiedzi na krew, tak śmierci ginących himalajskich gwiazd były wymuszone przez to samo „jądro ciemności”.
Po himalajskich gladiatorach pozostawały pomniki, lecz nikt nie rozumiał sensu tych śmierci. Nikt nie odważył się opisać pomników: „ginęli w imię kurwy-sławy”. Wiem, że to okropne słowa. Okej, można by napisać: „zabiło ich »jądro ciemności«”, ale brzmi to równie bałamutnie. Napis powinien brzmieć: „Zabił ich kult indywiduum i sukcesu”.
Niestety ten sam rodzaj trucizny przenika całe życie publiczne. Intencją tego tryptyku jest próba obnażenia degradującej roli tej trucizny.
16.
W 2022 roku wykrzyczałem mój gniew w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Wytknąłem, jak wyżej, rodowód upadku – oszustwa wspinaczkowe, zanik etyki sportowej, dążenie do celu po trupach. Naturalnie w obronie tej ponurej atrapy wspinania natychmiast stanęli biurokraci i dziennikarze. To cholernie znamienne, bo to właśnie te dwie kasty społeczne zawiadują upadkiem każdej zacnej dyscypliny. Żywa reakcja aparatczyków i krewniaków PPP natychmiast obnażyła te same, wspólne źródła upadku. Żaden z nich w swojej reakcji nawet nie potknął się o zagłaskane oszustwa wspinaczkowe, nie zauważył cynizmu górskich śmierci. Były prezes PZA Andrzej Paczkowski wyraził zgorszenie: po co Wojtek to robi? I jak wzorcowy krewniak PPP podsumował: „Wojtek niszczy swoją legendę”.
Poufałość byłego prezesa z moją „legendą” mierzi mnie. Prezes nie przeczuwa nawet, czym jest najcenniejsze osiągnięcie całego mojego wspinania i życia – otóż mam w nosie moją „legendę”. To nie ambicja publicznej sławy była siłą wiodącą w moim życiu, tylko pragnienie zbliżenia się do niepojętego piękna, którego aparatczyk nigdy nie zrozumie. W mojej głowie i w sercu nigdy nie przehandlowałem tego pragnienia na ambicję tworzenia owej prezesowej „legendy”.
Po wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” byłem zdeterminowany bronić sztuki mojego życia zarówno publicznie, jak i w sądach. Kiedy jednak nagle wybuchła pandemia covidu, a Rosja wkrótce rozpoczęła najokrutniejszą formę ludobójstwa na bratnim narodzie, metodą na wycieńczenie, mój zapał do polemiki z aparatczykami i dziennikarzami wydał się żałośnie małostkowy.
Świat nagle się popsuł.
Macki globalnego matrixu dopadły każdego z nas. Po raz pierwszy w historii planety z dnia na dzień zostaliśmy uwięzieni w globalnym gułagu covidowych restrykcji i zmuszeni do niebezpiecznych szczepień.
Jakiż sens ma awantura z prezesami PZA czy krewniakami PPP, kiedy świat doznaje traumy o wiele dotkliwszej niż profanacja himalaizmu?
W pandemicznym gułagu, w złowrogim wiosennym przebudzeniu roku 2022, przejęty nasłuchiwałem bomb na Ukrainie i zdany na własny rozum wyraźniej niż kiedykolwiek dostrzegałem zarazę, która zarządza degradacją świata. Jak nigdy wcześniej dojrzewało we mnie zrozumienie, że schyłkiem sztuki mojego życia zarządza ta sama ułomność duchowa i ignorancja, która prowadzi do osaczającego nas kryzysu świata.
Rozpoznawałem gen zniewolenia. Zagrożenie tym genem jest jedyną rzeczą, o której warto mówić. Rozpoznanie go pozwala dostrzec wyzwalającą ucieczkę – Promieniujące Nic. Właśnie o tym będę mówił.
Wojtek Kurtyka
Kolejne części tryptyku – Widok drugi – Matrix i jego kulty oraz
Widok trzeci – Promieniujące Nic – ukażą się wkrótce.
0 komentarzy