ZAKOPANE W OPARACH ABSURDU

Obok holopolo (obozy koncentracyjne, już od lat) i chłopopolo (niedola chłopów, od niedawna) w ostatnim roku rozwinął się nowy trend w literaturze: górkrympolo, czyli kryminały, których akcja rozgrywa się w przeróżnych górach. Kto żyw, pisze górskie kryminały, postanowili też szybciutko wpisać się w ten trend Ewa Salwin i Grzegorz Kalinowski, może wydawca powiedział: „Napiszcie coś, póki temat grzeje”. Wygląda na to, że się spieszyli, bo zabrakło czasu na namysł, co tak naprawdę chcą stworzyć, i powstało dzieło kuriozalne, ni to przewodnik po Zakopanem, ni to podręcznik do historii. Na pewno nie kryminał.

Na okładce czytamy:

Tytuł: Wczasowiczka. Śmierć w Tatrach. No cóż, bohaterką powieści nie jest wczasowiczka. W Tatrach owszem, ktoś ginie, lecz nie wokół tych śmierci osnuta jest intryga. O ile można nazwać to intrygą.

Blurb: „[…] Trzyma w napięciu do ostatniej strony”. No cóż, napięcia jest w tej książce tyle co w sznurku na pranie po deszczu.

Tył okładki: „[…] emocje i niespodziewane zwroty akcji”. No cóż, jedynym zwrotem akcji jest to, że bohaterka wsiada do pociągu z Warszawy do Zakopanego lub odwrotnie.

Na okładce są oczy Witkacego. Z którym ta opowieść i jej klimat nic wspólnego nie mają. Jako też z „zakopianiną”, nazwaną w zapowiedzi „zakopianką”.

Akcja powieści rozgrywa się w 1937 roku. Zaczyna się od prologu, który ma być trzęsieniem ziemi poprzedzającym jeszcze bardziej dramatyczne wydarzenia: jesteśmy świadkami dwóch runięć w przepaść (z grani nad Halą Gąsienicową) i w ten sposób tytułowa śmierć w Tatrach zostaje załatwiona. Ziemia nie drży. Na końcu okazuje się – lecz nie w wyniku interesującego i pełnego napięcia śledztwa – kto i dlaczego zginął, lecz byłam już tak  zdezorientowana i znużona lekturą, że zapomniałam o prologu i w ogóle mnie to nie zainteresowało.

Główną bohaterką powieści jest warszawianka Zuza, w trakcie rozwodu z oficerem Wojska Polskiego o paskudnym charakterze. Z tego powodu żywi niechęć do mężczyzn i odrzuca wszelkie zaloty – a jest ładna. Prowadzi samochód, strzela z łuku i broni palnej, chodzi po górach i zmierza otworzyć w Warszawie sklep  wnętrzarski. To wszystko, oprócz niechęci do mężczyzn, ma być dowodem na jej niebywałe wyemancypowanie i postępowość: „Właśnie takiej bohaterki jak Zuza brakowało w kryminałach! Nowoczesna kobieta w roku 1937, współczesna także dzisiaj”, napisała w blurbie Sylwia Ziętek, notabene znajoma jednego z autorów. Tu trochę nie rozumiem, czy takiej bohaterki brakuje w tylko w kryminałach retro, czy w kryminałach w ogóle? Jeśli w kryminałach en masse (polskich czy zagranicznych też?), to pani Ziętek chyba żadnego nie czytała.  

Zuza przybywa do Zakopanego na zaproszenie przyjaciółki Michaliny, która chce powiedzieć jej coś ważnego, a przy okazji pochodzić z nią po górach. Przyjaciółka na spotkanie się nie stawia, Zuza dostaje za to list, w którym Michasia proponuje jej kolejne spotkanie – na Giewoncie. Tam również się nie pojawia, za to na Giewoncie turystów zaskakuje burza, są ofiary i akcja ratunkowa. Michasi nigdzie nie ma, wniosek: zaginęła, została porwana lub nie żyje. Zrozpaczona Zuza idzie do jej rodziców, których zdążył już omotać jakiś podejrzany i śliski prywatny detektyw – tu mamy nadzieję na ciekawą postać, lecz detektyw już więcej się nie pojawia. Rodzina Michasi zachowuje się dziwnie, daje Zuzie do zrozumienia, że ma się nie wtrącać i sobie iść. Zuza jednak postanawia szukać przyjaciółki.

Z niewyjaśnionych powodów jednak jej szuka, nawet nie próbuje, tylko natychmiast jedzie do Warszawy, bo musi otworzyć sklep. Dopiero w październiku przypomina sobie o zaginionej Michalinie, gdy dowiaduje się, że w tatrzańskim lesie górale znaleźli zwłoki jakiejś kobiety. Tu mamy nadzieję, że to będzie zalążek kryminalnej akcji, niestety nie. Zuza jedzie co prawda do Krakowa, by ewentualnie zidentyfikować przyjaciółkę, i poznaje przystojnego, choć nieco narzucającego się patologa, jednak zwłoki nie okazują się Michaliną, a Zuza, by oczepić się od patologa, postanawia jechać do Zakopanego. Gdy moczy się w ciepłych wodach w Jaszczurówce (by zmyć z siebie odór z prosektorium), nagle przypomina sobie o niejakim Jontku, góralu, z którym Michalina utrzymywała kontakty, i który mógłby coś wiedzieć na temat jej zaginięcia. Powinna przypomnieć sobie o nim wcześniej, tuż po zniknięciu przyjaciółki, kiedy to postanowiła jej szukać, lecz nie szukała, wtedy też ustalić kilka szczegółów… to jednak nie przyszło autorom do głowy. Postanawia odnaleźć rzeczonego Jontka, wybiera się w tym celu do Doliny Kościeliskiej (przedtem kupuje stosowne ubranie górsko-zimowe i jest narażona na zaloty atrakcyjnego subiekta i czynione przez niego propozycje), potem do schroniska na Pysznej i na Smytnią, brnie samotnie przez śniegi, odnajduje Jontka ukrywającego się w szałasie, choć nie wiadomo, co chłopina ma wnieść do sprawy, bo jest jakby niedorozwinięty i tylko coś postękuje.

Sprawą zaginięcia Michaliny interesuje się również były oficer Dwójki (wywiad), obecnie konający gruźlik. Zaprasza Zuzę do siebie, twierdząc, że coś wie, po czym robi jej awanturę, że przyszła, bo przecież on nic nie wie. Proponuje jej za to wspólne prowadzenie śledztwa – on z łoża boleści, ona w terenie. Śledztwo jest niemrawe, a właściwie go nie ma, potem dawny as wywiadu dochodzi do wniosku, że Michasia z kimś uciekła i ma się dobrze, Zuzie to wystarcza i już więcej się przyjaciółką nie interesuje. Policja jest za to przekonana, że Michasię zabił Jontek, choć wiadomo, że nie. Potem jest trochę zamieszania z wydobyciem Jontka z kazamatów, Zuza bierze udział w konferencji kryminologów i po przeczytaniu jednej książki staje się ekspertką o grafologii, Michasia odnajduje się cała i zdrowa w towarzystwie ukochanego Francuza, który nie przypadł jej rodzicom do gustu (stąd ucieczka), gruźlik się zabija, bo już nie chce chorować, a całość kończy, nie wiadomo dlaczego, długa sekwencja góralskiego wesela, a pan młody ma na nazwisko tak jak bohaterowie filmu Biała odwaga. A, jest jeszcze zbrodniczy gej, właściciel sklepu z wyposażeniem turystycznym, w którym pracuje piękny subiekt bawidamek.

Jest w tej powieści wiele scen i dialogów zupełnie nieuzasadnionych, sporo niekonsekwencji, brak za to namysłu nad konstrukcją i fabułą.

Dzieło to można by określić, co prawda z trudem, jako kryminał retro. „Retrowość” ta ma się chyba przejawiać w czasie, w którym rozgrywa się akcja, a przede wszystkim w  języku stylizowanym na język powieści przedwojennych. Stylizacja taka wymaga jednak pewnego kunsztu literackiego, którego tu zabrakło: jest niekonsekwentna i nieudana, polega głównie na nadużywaniu „znajduje się”, zamiast „jest”, „posiada” zamiast „ma” i pisaniu „źleb” zamiast „żleb”. Mamy też rozdział, którego akcja rozgrywa się w środowisku góralskim, napisany jakąś językową przaśniochą, będącą skrzyżowaniem gwary (nie wiadomo jakiej) i tego, jak autorzy wyobrażają sobie sposób mówienia i myślenia prostego ludu. Są też długie akapity napisane góralską gwarą, których z tego właśnie powodu nie da się czytać. Mam jedynie nadzieję, że autorzy z kimś tę gwarę skonsultowali i że nie jest to zaledwie ich wyobrażenie o gwarze, jak to bywa w większości górsko-góralskich powieści.

Tym jednak, co czyni Śmierć w Tatrach pozycją niezwykle irytującą i co pozbawia ją niemal zupełnie dynamiki i akcji,  jest wtykanie wszędzie, niemal maniacko, informacji historycznych. Bohaterowie idą ulicą –  historia ulicy, idą do knajpy – historia knajpy i jej właściciela. Bohaterka kupuje buty – jest Vitale Bramani i jego podeszwa. Mamy księdza Stolarczyka i opowieść o krzyżu na Giewoncie, historię kolejki na Kasprowy i budowanego właśnie obserwatorium (wzmianka o Czarnohorze), jest Bobkowski, Witkacy i słynni kryminolodzy. W pewnym momencie bohaterka podpiera się kijem, który dostała od jakiegoś bacy, a ja spodziewam się krótkiego zarysu historii pasterstwa. Na szczęście nie ma. Nie ma też nic o Zaruskim i Karłowiczu… a nie, akcja nie rozgrywa się pod Kościelcem, choć przecież przy okazji akcji na Giewoncie krótka historia TOPR-u by przecież siadła. Co na nieopatrzenie! Nawet bohaterowie rozmawiają ze sobą, wymieniając się faktami historycznymi. A wszystko to są informacje, które miłośnik literatury górskiej i Zakopanego, a także ktoś, kto choć trochę orientuje się w historii Polski, zna doskonale, znaleźć je można w mnóstwie źródeł, nie są więc dowodem na erudycję autorów, a jedynie… nie wiem na co. Choć może jest to powieść dla dzieci i młodzieży? Natomiast osoby, które nie znają tematu i tak nic z tego nie zapamiętają, ponieważ, na próżno zresztą, będą oczekiwały rozwinięcia się kryminalnej intrygi.

Grzegorz Kalinowski ma na koncie kilka kryminałów, których akcja rozgrywa się w przedwojennej Warszawie i na początku wojny – tam udało mu się doskonale odtworzyć dawny świat i jego klimat, czynił to umiejętnie i z umiarem, a wszystko służyło akcji, która, w przeciwieństwie do powieści zakopiańskiej, w ogóle była, w dodatku wartka i logiczna. W Śmierci w Tatrach pojawiają się bohaterowie jego poprzednich książek, niestety w tle. A szkoda, bo gdyby dochodzenie poprowadził na przykład Kornel Strasburger, sprawy miałyby się lepiej i ciekawiej.

No dobrze, autorzy mogli nie do końca przemyśleć swoje dzieło, tu przestrzelić, tam przegapić, trzeba było szybko wydać, lecz od czego jest redaktor? Redaktor naprawdę sporo może: zaproponować rozwiązania fabularne, podszlifować język, o poprawieniu błędów nie wspominając. Pod warunkiem, że zna się na swojej robocie. Niestety, pan Paweł Wielopolski, który lansuje się, a nawet dokazuje, jako redaktor w internecie, nie ma pojęcia  o pracy redakcyjnej – też jestem redaktorką widzę to doskonale. Zostawił mnóstwo błędów, nie dostrzegł powtórzeń czy dziwnego szyku zdań, nie popracował nad stylem opowieści, nie zauważył niekonsekwencji i nie ma pojęcia o interpunkcji. Książka jest opracowana niechlujnie, bo trzeba jeszcze dodać  nieprofesjonalną korektę – nie potrafię przejrzeć zasad, jakimi kierowała się korektorka przy wstawianiu bądź nie wstawianiu przecinków.  

Aby nie być gołosłowną, kilka przykładów:

„[…] drażniła ją jego wojskowa postawa i jedyna w swoim rodzaju sztywność, która przywodziła na myśl jej byłego męża, kapitana Edwarda Orłowskiego – myślała o nim [o kim?] nie inaczej jak »gbur« i mimowolnie przezwisko to [przezwisko ma wolę?] przylgnęło do »Adolfa«. Pytanie: co jest przezwiskiem, „Adolf” czy „gbur”? I kto został tak przezwany?

  „[…] nie było takiej górskiej eskapady, na którą nie wybrałyby się RAZEM. I tym RAZEM wpierw pójdą w doliny […].

„Wspaniała Michalinka wiedziała, jak JEJ sprawić przyjemność, ucieszyła się, ale zaraz zrobiło JEJ się smutno, bo skoro zostawiła wiadomość, to znaczy, że nie ma JEJ w hotelu”. (A może tak: Wspaniała Michalinka wiedziała, jak zrobić przyjaciółce przyjemność. Zuza się ucieszyła, jednak po chwili posmutniała, ponieważ skoro Michalina zostawiła wiadomość oznaczało to, że wyszła z hotelu”).

 „Za parę minut, jeśli nie zmieni SIĘ wiatr, chmury nadciągną nad Giewont i zrobi SIĘ zamieszanie [chodzi o załamanie pogody?], które potęgować będą lejące SIĘ z góry [z Giewontu?] strumienie wody”.

„[…] brnęła w górę między ludźmi drżących niczym epileptycy”.

„[…] doktora piorun trafił w pierścień, ten sam, który spalił dudziarza Mroza” – wygląda na to, że pierścień spalił dudziarza. Zdarza się.

„Wdrapywali się na szczyty w nartach”.

„Pchnęła furtkę i weszła do środka” – do środka czego? Bohaterowie zresztą nie wchodzą do pokoju czy do domu, a zawsze „do środka”. No i nie ma pokoi, są pomieszczenia.

„tumok” raz jest małą literą, raz dużą.

 „pospacerować w lesie pod reglami” – regle to są lasy, sprawdzone info.

Poprawnie dom „przy ulicy”, a nie „na ulicy”, chyba że „na ulicy” jest przedwojennie, to pardon.

Ponadczerdziestoletnią piszemy razem, mimo że Word podkreśla.

albertyni, nie Albertyni.

Jest „po pierwsze”, a nie ma „po drugie, i na odwrót.

Prócz „ale” jest też „lecz”, „jednak”, „choć”, „mimo to” – wydaje się jednak, że te słowa już na dobre zniknęły z języka polskiego i niepodzielnie króluje „ale”.

Słuchajcie jednak, mogło być gorzej. W jednej z powieści Kalinowskiego, wydanej przez Skarpę Warszawską, bohaterka dzwoni z komórki, której nie ma, ponieważ zabrała ją jej policja.

Napiszę to, co pisałam już wiele razy: gdy autor składa książkę w wydawnictwie, powinien móc liczyć na fachową opiekę. Niestety, jeśli chodzi o fachowców, wydawcy dokonują chyba selekcji negatywnej, o czym świadczą kolejne przeczytane przeze mnie w ostatnim czasie pozycje.  I ta również. Ale nic to, na okładce cytowana jest Katarzyna Bonda, nawciskano trochę kitu o emancypacji i dynamicznej akcji, są Tatry i śmierć, co ostatnio dobrze się sprzedaje, autorzy w miarę znani, więc książkę kilka osób kupi. Tak więc to, co tu sobie piszę, w ogóle nie ma znaczenia. Lepiej wezmę się do pisania górskiego kryminału, może zdążę, nim moda minie.

Beata Słama

Ewa Salwin, Grzegorz Kalinowski, Wczasowiczka. Śmierć w Tatrach, Skarpa Warszawska, Warszawa, Warszawa 2024.

 

 

 

 

Kategorie: Książki

2 komentarze

Grzegorz Kalinowski · 12 sierpnia 2024 o 15:02

Droga Beato, gdybyś redagowało tę książkę z pewnością byłaby znakomita. Ale nie redagowałaś. Życie. Lubisz krytykować redaktorów, uwielbiasz narzekać na pisarzy. Pewnie bym się przejął tym co napisałaś powyżej, ale… nie będę się rozwodził. Czekam na Twoją powieść. Wszystko jedno, górską czy nizinną. Pozdrawiam serdecznie i życzę pogody ducha. Grzegorz.

    GDK · 29 sierpnia 2024 o 15:16

    Nie wiem, czy książka byłaby lepsza i czy byłbyś zadowolony z mojej redakcji, bo najwidoczniej Ci nie odpowiadała. Nie wypowiadam się na temat pisarzy, których redaguję (Zientek była sto lat temu i rozmawiałam o niej tylko z Tobą), więc nie generalizuj. Radzę się przejąć tym, co piszę, bo wykazuję dość konkretnie, a nie subiektywnie, braki w fabule i błędy redakcji – na Lubimy Czytać też ktoś zwrócił na to uwagę, więc coś jest na rzeczy. A w każdym razie niech się przejmie wydawnictwo. A nie, nie przejmie się… Wydawnictwa się taki rzeczami nie przejmują.

Leave a Reply