NIEDŹWIEDZIOWE OBLĘŻENIE

 

                                          Ku pamięci słowackich niedźwiedzi.

 

Na początku lat dziewięćdziesiątych Hala Gąsienicowa nie cieszyła się wśród niedźwiedzi popularnością. Ich matecznikiem było Morskie Oko. To tam Magda nauczyła się tego, co doprowadziło ją do śmierci, to tam misie ganiały mieszkańców taboru wracających w nocy ze wspinaczki i orały pazurami tapicerkę w samochodach, bo zapachniała im mielonka. A na Hali nic, żadnej legendy ani dramatu.

Aż pewnego lata…

W „Betlejemce” był kurs. Pokój instruktorski pełen instruktorów. Skład jak zwykle zacny, a na dodatek jeden z nich przywiózł żonę, żeby miała fajne wakacje. I tak bywalczyni wczasów pracowniczych, wieczorków zapoznawczych i posiłków w stołówce serwowanych o stałych porach znalazła się w pokoju z dziesięcioma samcami, ich skarpetkami, przepoconymi koszulkami, świńskimi kawałami i nieumytymi po śniadaniu naczyniami. Była wściekła, niewyspana i wiecznie zmarznięta.

A na dodatek zaczęły chodzić słuchy, że na Hali pojawił się miś.

Ponieważ było stosunkowo ciepło, a atmosferę w instruktorskim podgrzewało dziesięć męskich wysportowanych ciał, zostawiano na noc otwarte okno. Nie bano się niedźwiedzia, bo za misiowy sejsmograf służył Docent, który spał jak zając pod miedzą, czuły na najlżejszy szelest. Ufano, że gdy do pokoju wtargnie bestia, Docent wszystkich ostrzeże.

Bogdan, kierownik „Betlejemki”, i ja, wtedy jego żona, mieszkaliśmy z instruktorami przez ścianę i akurat tej nocy nie zamknęliśmy drzwi na zasuwkę. Do tamtej pory myślałam, że takie określenia, jak „serce mi stanęło” czy „ prawie zemdlałam ze strachu” należą do kolorytu lokalnego strasznych opowieści, kiedy jednak do naszego pokoju wpadła żona instruktora i zaczęła wrzeszczeć, stojąc nad naszym materacem, miałam ochotę zemdleć, a moje serce stanąć.

– Niedźwiedź! Jezus Maria! W pokoju jest niedźwiedź! – darła się.  – Niech ktoś coś zrobi!

I Bogdan coś zrobił: wyskoczył z łóżka i wypadł w gatkach na korytarz.

(Mała dygresja: nie był to czas bokserek w jelonki, obcisłych majtek antypotnych czy ekskluzywnych slipek opinających obiecująco męskie pośladki. Był to czas smętnych gatek w kolorze szarej bieli, spranej szarości i khaki z demobilu, z powyciąganymi gumkami i rozciągniętymi nogawkami tworzącymi smętnie powiewające falbanki).

A na korytarzu wrzało. Wszyscy biegali od okna do okna, bo niedźwiedziowi nie udało się, co prawda, wedrzeć do instruktorskiego (wypłoszył go wrzask Docenta), ale za to okrążał „Betlejemkę”, pokazując się to tu, to tam, jakby bawił się z nami w ciuciubabkę. Goszczący w obiekcie Anglicy filmowali (w gatkach), instruktorzy biegali od okna do okna (w gatkach), żona instruktora spazmowała (w nocnej flanelowej koszuli – przyzwyczajenie z wczasów  – będącej damskim odpowiednikiem męskich gatek). Wreszcie znudzony niedźwiedź klapnął na ziemi u stóp schodków, a spojrzenia wszystkich spoczęły wyczekująco na Bogdanie. „Ty jesteś kierownikiem. Załatw to jakoś” – mówiły.

Bogdan, niewiele myśląc, postanowił stawić czoło misiowi. Wypadł (nadal w gatkach) na schodki i skacząc jak zwierzątko z kreskówki, zaczął piszczeć:

– A paszoł won! Paszoł! No, już! Wynocha!

Zdumiony miś popatrzył, wzruszył ramionami i z godnością oddalił się w mrok.

Anglicy byli zachwyceni, żona instruktora ledwie żywa ze strachu, a ja ledwie żywa ze śmiechu.

Miś, ze względu na jasnopłową młodzieńczą sierść, został nazwany Blondynem.

*

Nadeszła jesień. Instruktorzy i kursanci wrócili do normalnego życia. „Betlejemka” stała wysprzątana i pusta, tylko w sali na górze mieszkało parę osób.

Śpimy. Aż tu nagle w instruktorskim jak łomotnie! Zerwaliśmy się na równe nogi i znów wszystkie metafory i barwne opisy stały się jak najbardziej nieprzesadzone. Galopada serca, zimny pot i mdłości – oto, co dzieje się z człowiekiem wyrwanym gwałtownie ze snu.

– To niedźwiedź! – wrzasnął Bogdan.

– No to zrób coś! – wrzasnęłam ja.

I Bogdan zrobił: wyskoczył w gatkach z łóżka i już zamierzał wypaść na korytarz, kiedy przypomniał sobie swój poprzedni gatkowy wypad i złapał spodnie od dresu. Próbując je włożyć, przeskakał na jednej nodze spory odcinek, próbując wetknąć nogę w skręconą nogawkę. Wreszcie mu się udało, a w instruktorskim łomoty. Bogdan szarpnął za klamkę – zamknięte.

– Gdzie klucz?! – krzyknął.

 – Nie wiem!  Lepiej nie otwieraj.

– Jak, nie otwieraj, przecież on tam demolkę zrobi!

– A jeśli wylezie na korytarz?

– Klucze, dawaj klucze!

 A w instruktorskim brzęk szkła.

Gdy otworzyliśmy wreszcie drzwi, naszym oczom ukazał się taki oto widok: okiennica wyrwana, okno wyłamane, a w nim, do połowy w pokoju, wisi Blondyn i trzyma w łapie młynek do kawy. Za oknem wichura i ulewa.

– Leć na górę, zawołaj ludzi! – wydał rozkaz Bogdan.

 Popędziłam po schodach, ale kiedy zatrzymałam się z piskiem opon pod drzwiami sali na górze, straciłam sceniczne zacięcie i wyczucie dramatu i stwierdziłam, że wstydzę się tak wpadać i krzyczeć.

Postałam, postałam, wreszcie ostrożnie uchyliłam drzwi i powiedziałam cichutko:

– Przepraszam państwa, ale na dole jest niedźwiedź, czy mógłby ktoś zejść i nam pomóc?

I rozpętało się pandemonium. Kto żyw zerwał się z łóżka, jakby wszyscy tylko czekali na hasło do walki.  Spadła horda po schodach – tym razem większość w kalesonach – z czołówkami, a jeden nawet z czekanem.

Kiedy już wypłoszono misia z okna – wycofał się bardzo niechętnie i jakby z pogardą – część ludzi zaczęła zabijać deskami okno, bo wlewał się przez nie deszcz i wdzierał wiatr, pozostali wyszli na dwór i próbowali zepchnąć Blondyna pod kosówkę, albo jeszcze dalej, wrzeszcząc, złorzecząc i wygrażając. A Blondyn, jak to Blondyn – wzruszył ramionami, popatrzył na nich jak na głupków i z godnością, stawiając czoło wichurze, się oddalił…

*

Nastał czas strachu i niedźwiedziowego terroru. W PIM-ie założono w oknach antymisiowe kraty. A to ubłocony ślad nosa na szybie rano można było zobaczyć, a to łapy odciśnięte w błocie. Blondyn się nie pokazywał, ale dawał do zrozumienia, że jest, i to blisko.

Fot. Beata Słama

Bogdan miał jechać do Warszawy, ale nie pojechał, bo oświadczyłam, że nie zostanę sama ani minuty. Ja chciałam jechać do Warszawy, ale nie pojechałam, bo Bogdan oświadczył, że nie zostanie sam ani minuty. Siedzieliśmy więc razem, aż pewnego dnia spadł śnieg, a świat ściął mróz.

– Jedź, Bogdanie – ulitowałam się wreszcie. – Biało, Blondyn na pewno poszedł spać. Już się nie boję.

I Bogdan pojechał. A śnieg i mróz to była tylko podpucha. Po paru dniach przyszedł halny i zrobiło się ciepło i deszczowo.

Pewnego wieczoru, myjąc zęby przed snem, przysiadłam na biurku, żeby wyjrzeć przez okno, jak tam pogoda. Tym razem przyszło mi się przekonać o prawdziwości barwnych określeń typu: „nogi jak z waty”, „włosy stające dęba”.

Włosy stanęły mi dęba, a nogi zrobiły się jak z waty, bo pod oknem siedział Blondyn. Zeskoczyłam z biurka i na wszelki wypadek uciekłam do drugiego pokoju. Gryząc szczoteczkę do zębów, analizowałam sytuację: drzwi zamknięte, w sieni nie ma śmieci, więc nic mu nie zapachnie… A jeśli jednak zapachnie? A jeśli wyrwie drzwi? A jeśli wyrwie okno w kiblu, tak jak latem? A jeśli…

Siedziałam jak trusia, spodziewając się strasznych odgłosów destrukcji. Ale jak długo można tak siedzieć? Minęło pół godziny i postanowiłam coś zrobić.

Uznałam, że muszę zaatakować zagrożenie z zaskoczenia. Wzięłam pustą węglarkę i łopatkę do węgla, z łomotem otworzyłam drzwi wejściowe, wypadłam na schodki (bez przesady, nie za daleko) i waląc łopatką w węglarkę i tupiąc, wrzeszczałam:

– Wypierdalaj, skurwysynu! Wynocha! Ale już!

Na koniec rzuciłam w Blondyna węglarką.

W tym miejscu opowieści wiesz już, czytelniku, co zrobił miś: popatrzył na mnie jak na kretynkę, odwrócił się i z godnością oddalił.

Nie poprawiło to specjalnie mojego samopoczucia. Poziom adrenaliny spadł, strach został. Starałam się zasnąć, ale gdzie tam! Strzygę uszami, podskakuję przy najcichszym skrzypnięciu… Męka.

Rano wstałam półprzytomna. Obeszłam dom. Wszędzie w błocie ślady łap, a na szybie okna w korytarzu błotnisty odcisk łap i nosa. Uch…

Na myśl o kolejnej samotnej nocy robiło mi się niedobrze, poszłam więc do PIM-u zapytać, czy mogę tam spać.  Na dyżurze była samotna i równie przestraszona pani  meteorolog, więc mogłam. Pod wieczór, ale kiedy jeszcze było widno – za nic nie wyszłabym na dwór po ciemku – zamykałam wszystkie okiennice i szłam spać do PIM-u. I tak przez trzy noce. Wreszcie uznałam, że dość tego, zadzwoniłam do Bogdana i zażądałam histerycznie, żeby natychmiast przyjechał, bo dłużej nie wytrzymam, i już!

Przyjechał, a ja ochoczo oznajmiłam, że w takim razie wyjeżdżam podreperować zszargane nerwy.

– O nie, sam tu nie będę siedział. Siedzimy razem.

No i siedzieliśmy. Bogdan zrobił pierwszy prowizoryczny antymisian – nabił deski gwoździami i na noc przykręcało się je do schodów prowadzących do wejścia.

Niedźwiedź oczywiście tej jesieni już się nie pojawił.

Trwały jednak prace nad prawdziwym antymisianem, który został zamontowany na wiosnę. Stworzył go Bogdan Jankowski.  Na czterech rogach „Betlejemki” umieścił czujniki, a u nas w pokoju założył centrum dowodzenia. Gdy zbliżało się coś żywego, w pokoju błyskała lampka, na zewnątrz zaczynała wyć syrena lub waliły po oczach reflektory. Można było wybrać jedną atrakcję lub wszystkie naraz.

Niedźwiedź oczywiście więcej się nie pojawił, a wyżej wymienione efekty światło i dźwięk służyły do straszenia turystów, którzy nieopatrznie udali się za „Betlejemkę” za potrzebą…

PS. Momentami bywało nieprzyjemnie, strasznie i niebezpiecznie, jednak do głowy nam nie przyszło powiadamianie jakichkolwiek służb i żądanie, by misia zastrzelono.

Fot. TVP Info.

 

Beata Słama

(Fot. na stronie głównej: www.shutterstock.com).

 

 

Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply