ACH, GDZIEŻ TE NIEGDYSIEJSZE ŚNIEGI…

 No właśnie. Jest grudzień (2015), a w Zakopanem nadal zielono, a raczej buro, tylko gdzieniegdzie dogorywają jakieś płaty śniegu. A gdzie zima?! Pierwsi tatrzańscy zdobywcy, którzy od czasu do czasu wyruszali w głąb pokrytych śniegiem gór, aby zdobyć takiego czy innego tatrzańskiego olbrzyma i podziwiać z jego wierzchołka pozostałe, nie musieli wyczekiwać białego puchu niczym kania dżdżu… Z tej śnieżnej tęsknoty zajrzałam do pism taternickich Mieczysława Karłowicza „W Tatrach”, gdzie wśród m.in. kilku relacji z różnych wycieczek tatrzańskich znalazłam właśnie tę, o którą mi chodzi – „Wśród śniegów tatrzańskich”. Karłowicz opisał dwie wycieczki w towarzystwie Romana Kordysa – na Kościelec i na Krzyżne – skąd „wyskoczyli” na Wołoszyn. Przeanalizujmy to opowiadanie wyłącznie pod kątem chorego z tęsknoty wielbiciela zimy…

Jest czwarta rano, gdy panowie idą przez Zakopane, podążając w stronę Kuźnic – pod ich nogami chrupie śnieg (co pozwala domniemywać, iż na pewno nie ma siedmiu stopni powyżej zera), a wokół panuje martwy, zimowy spokój.  

Dalsza lektura jest niczym sypanie soli na rany – głębokie, nietknięte połacie śniegu, śnieg przymarznięty lodową skorupą czy też lodowe powłoki, dla pokonania których trzeba zdjąć narty i przywdziać żelaza trzymające niczym szpony krogulcze, wybijanie stopni czekanem w twardym śniegu, śnieg rozmiękły w słońcu, najpiękniejsze widoki „w szacie ze śniegów przetykanych złotem słonecznym”…

Na wspomnienie „wojowania ze śniegiem” – czyli znanemu zapewne nie tylko mnie zapadania się po pas, a nawet po szyję w śnieżnej połaci – Karłowicz otrząsa się ze wstrętem. Takie historie, zwieńczone wydobywaniem się z tej „sypkiej kąpieli”, a także złorzeczeniami pod adresem śniegu i gór (to takie nieśmiałe przypomnienie, że kompozytor „Odwiecznych pieśni” też był człowiekiem) przydarzały mu się, nim jeszcze zaczął używać nart. To dzięki nim wreszcie opuściły go udręki pieszego turysty. Narty niosły go po śniegu niczym łodzie po toni nieprzebytej…

Dla twardzieli krótki opis zimowej nocy, z którą przyszło się zmagać panom Mieczysławowi i Romanowi przed kolejnym dniem: siarczysty mróz i perspektywa kilku godzin w schronisku. Ponieważ standardy ówczesnych schronisk dość znacząco odbiegały od dzisiejszych, obu panów przywitał „brud i bezład jak po napadzie bandyckim”, które należało przynajmniej pobieżnie okiełznać. Jaki taki porządek zrobili już wcześniej – teraz pozostało im tylko porąbać drewno na opał i wytopić wodę ze śniegu (zapewne aby napić się gorącej herbaty). Po kilku godzinach temperatura wzrasta nieco ponad zero stopni… „Nieco” – czyli na pewno nie do siedmiu na plusie…

Po udanych wycieczkach pozostaje jeszcze powrót w doliny i ucieczka przed zapadającymi ciemnościami. Nie wiem, jak wyglądał zjazd Romana Kordysa, ale Karłowicz uchyla rąbka tajemnicy jeśli chodzi o niego samego: „Lecę po chropawej skorupie śnieżnej bez opamiętania, przybierając najbrzydsze pozycje >płużące<, byle prędzej”.

Śnieg ciągle nie pada, ale cichutko wierzę, że wreszcie któregoś ranka moje uszy pieścić będą przekleństwa zaskoczonych drogowców i odgłos skrobania samochodowych szyb. Czego życzę szczególnie tym, którzy tęsknią za zimą tak jak ja…

Eliza Kujan

(Fot. Beata Słama)

 

Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply