PAN Z WALIZKĄ
Kiedyś byłam w Marrakeszu na placu Dżami al-Fana, gdzie zbiera się całe nocne życie. Tłum turystów, handlarze wszystkim, zaklinacze węży i… opowiadacz. Może bajek, może historii o rozmaitych bohaterstwach, a może o zwykłych ludziach. Był starszy, chudy, ubrany w postrzępioną kremową galabiję i biały turban. Na ziemi postawił zniszczoną walizkę, z której wyjmował rekwizyty potrzebne mu do opowieści. Nic nadzwyczajnego: jakiś patyk, fujarkę, książkę… co chwila wydobywał z niej inną historię. Opowiadał ekspresyjnie, a otaczający go ciasnym wianuszkiem ludzie słuchali z zapartym tchem…
I o nim właśnie myślałam, czytając nową książkę Marka Raganowicza Znikając. Bo Marek komunikuje z się z nami poprzez opowiadanie historii właśnie, a jego książka przypomina taką walizkę pełna cudów.
Choć okładce mówię zdecydowane „nie”, bo jest do bólu banalna i sugeruje, że to książka stricte wspinaczkowa. A właśnie nie.
Czy można ją porównać z Zapisanym w kręgach? Nie należy. To zupełnie inna książka i inne miejsce w życiu. Lecz jeśli komuś Kręgi się podobały, Znikając też.
Opowiadanie historii… to coś, co powoli, nomen omen, znika. Rzadko już ktoś snuje, sięga do swojej wyobraźni, kreuje świat.
No właśnie, czy Marek kreuje? Trochę tak, trochę nie, zwodzi nas, miesza prawdziwe opowieści i ludzi z tym, co powstało w jego głowie.
I nie wiemy, czy takich ludzi spotkał naprawdę, czy tylko o nich zamarzył.
Jego opowieści są niesamowite, a jednocześnie w jakiś sposób zwyczajne, bo mogłyby przydarzyć się i nam.
Narracja nie jest linearna, przypomina puzzle, które na koniec układają się w obraz świata wspinacza, lecz przede wszystkim człowieka, który dąży do… no właśnie, do czego? Spełnienia w bardzo osobistym znaczeniu, osiągnięcia czegoś w rodzaju zgody ze światem, rozpuszczenia się w nim i w samotności. Jest to jednak samotność świadoma, płynąca z wewnętrznej spójności i spokoju – może na końcu, gdzieś tam, będzie nirwana? Tak więc, snując historie wspinaczkowe i nie, Marek opowiada o miejscu człowieka w świecie i w sobie samym.
To jednocześnie książka drogi, choć droga to kręta – bo autor wędruje w poszukiwaniu ulotnego i spotyka na swojej drodze ludzi i ich historie. Nieważne, czy naprawdę, czy tylko w wyobraźni. Tego nam nie powie. A napotkani (czy wyobrażeni) ludzie uczą go (i nas) czegoś o świecie, tym wewnętrznym też. A czasem są jedynie pretekstem do zbudowania oszałamiającego obrazu.
Wszystkie napotkane historie spaja to, że opowiadają o ludziach, którzy próbują żyć w zgodzie ze sobą, na różne sposoby, choć czasem płacą za to wysoką cenę.
Raganowicz, co cenne, nie stara się epatować językiem, nie porywa się na lingwistyczne fikołki, nie usiłuje na siłę tworzyć prozy poetyckiej. Jego język jest prosty i świadomy (czy język może być świadomy?!), podporządkowany temu, co Marek chce opisać. Celne riposty czy puenty są rozrzucone tu i ówdzie, w sam raz na potrzebę chwili.
Daje też swojej opowieści kontekst kulturowy, odsłania background muzyczno-historyczno-literacki. Bo kontakt ze światem jest stały i intensywny.
Każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie: wspinacz, filozof i miłośnik fabuł.
Zastrzeżenie mam takie: każda historia powinna pełnić określoną funkcję, opisy wspinaczek również (El Capitan, Trolle i Trango). Nie należy zamieszczać ich dla samej chęci dokumentowania – każda kolejna wspinaczka musi opowiadać coś o siedzącym, wiszącym, przemieszczającym się w ścianie człowieku, być jakimś etapem, kamieniem na drodze życia właśnie – wspinacz coś zyskuje lub coś traci, czegoś się uczy, lub nie, dobrze by więc było, gdyby każda wspinaczkowa historia zawierała coś w rodzaju puenty, podkreślenia, akcentu, choć to brzmi nieco szkolnie. A może nie dobrze? Niech trwa zawieszona w czasie i wtapia się w smugę zdarzeń, jaką jest życie?
Marek pisze o sobie, przez cały czas, lecz to zadziwiające, jak bardzo w tej książce nie ma ego. Bo prawie się rozpuściło.
I tu nie mogę powstrzymać się od porównania Znikając do książki Marcina Tomaszewskiego Tato. A to dlatego, że panowie są (czy też byli) partnerami wspinaczkowymi i wydawało mi się, iż nadawali na tych samych falach (gdy Yeti akurat nie esemesował do żony lub z nią nie gadał). Tymczasem książka Tomaszewskiego to wielki unoszący się nad ziemią balon z napisem „Ja”…
Czytacie tę recenzję i myślicie pewnie sobie: ależ ona ściemnia i zamazuje. Konkrety! A ja tak specjalnie. Bo chciałabym, żeby ta książka była dla Was niczym walizka opowiadacza historii z Marrakeszu.
Na razie zamknięta.
Sami ją otwórzcie i weźcie, co chcecie.
Beata Słama
Marek Raganowicz, Znikając, Znak, Kraków 2021.
0 komentarzy