ZANIEDBANA ANNA, CZYLI PO CO JEST REDAKTOR
Lata 2013 i 2014 były ważne dla polskiej literatury traktującej o górach i wspinaniu, pojawiły się bowiem dwie książki górskie, nazwijmy je ‒ literackie. Wcześniej (2006) co prawda był Tomasz Hreczuch z bezpretensjonalnym i dowcipnym „Prostowaniem zwojów”, lecz przemknął niczym kometa – błysnął, zniknął i już się więcej nie pojawił. Po nim przez jakiś czas nikt nie porywał się na górskie prozatorstwo, nie rzucał na fale wynurzeń i refleksji głębszych niż to, że było zimno albo ciężko, albo że weszli lub nie weszli. Rafał Fronia dopiero ostrzył pióro, a Marek Raganowicz, wisząc w ścianie lub spacerując po platformie wiertniczej, dumał, czy zapisać się w kręgach literatury górskiej.
Te dwie książki to „Chiński Maharadża” Wojciecha Kurtyki (Góry Books) i „Krew Bacy. Czyli zakrapiana relacja z samotnej szarzy na Mont Blanc” Marka Ratajczaka (Stapis). „Maharadża” stał się bestsellerem – wiadomo, nazwisko. „Krew Bacy” przeszła właściwie niezauważona ‒ wydawnictwo z jakiegoś powodu nie promuje swoich książek ‒ choć ma doceniających ją wielbicieli. W tej krótkiej ni to powieści, ni to opowiadaniu, ni to dzienniku jest wszystko, co decyduje o tym, że dzieło jest dobre: ciekawa forma, dynamiczny język, inteligentny dowcip, budowanie napięcia, błyskotliwa refleksja, dystans. Ratajczak wydawał się pisarzem dojrzałym i pełnym i dowiódł, że nawet w opowieści o turystycznym szturmowaniu Mont Blanc można zawrzeć sporą dozę życiowej mądrości, solidną porcję ironii i dużo… muzyki.
Redagowałam „Krew Bacy” i była to prawdziwa przyjemność. Bo to po prostu dobra książka.
Na swoje następne dzieło kazał nam Marek Ratajczak czekać dobrych parę lat. I oto jest. „Zimna Anna. Czyli relacja z samotnej szarży na Aconcaguę”. O wejściu na Aconcaguę. Kusi, by porównać ją z „Aconcagua. W cieniu Śnieżnego Strażnika” Łukasza Kocewiaka (Annapurna), ale byłoby to jak porównywanie pieśni „El condor pasa” w interpretacji dumnego Inki z wykonem Zenka Martyniuka. Więc nie porównam.
„Krew Bacy” jest książką dobrą, nie dlatego że ja nad nią pracowałam. Napisał ją utalentowany autor. A „Zimna Anna” jest książką o wiele gorszą, nie dlatego że nie redagowałam jej ja. Jest za to doskonałym przykładem na to, co się dzieje, gdy autor zostaje sam i nie może liczyć na kontakt z fachowcem, z którym zastanowi się nad ostatecznym kształtem książki.
Rozczarowuje przede wszystkim to, że Marek Ratajczak nie pokusił się o wymyślenie nowej formy dla swojej opowieści, tylko przyłożył szablon „Krwi Bacy”: narrator, czyli on, siedzi w domu, słucha muzyki (ciekawa playlista), popija alkohole i snuje retrospekcyjną opowieść, przeplatając ją obrazkami z szarej blokowiskowej rzeczywistości. Że jest to zabieg świadomy, świadczy tytuł podobny do „Krwi Bacy”, jednak nie wydaje mi się to pomysłem fortunnym. Dobry redaktor mógłby namówić autora, aby przemyślał ten zabieg formalny, bo taka jest rola redaktora. Mógłby go też namówić do zachowania umiaru.
Marek Ratajczak jest autorem błyskotliwym, lecz na bezkresnym lodowisku swojej erudycji i elokwencji został zupełnie sam. Użyję jeszcze jednej metafory, a co tam: książka przypomina zarośnięty ogród, w którym wszystkie rośliny są cenne, lecz razem tworzą gąszcz nie do przebycia. Metafora goni metaforę, puenta puentuje puentę, za dużo jest błyskotliwych, lecz zbyt dosłownych dopowiedzeń, jakby autor był zachwycony każdą frazą, jaka wyszła spod jego pióra i z żadnej nie chciał zrezygnować. Redaktor powinien tu być niczym ogrodnik, który przerzedzi gąszcz, by widać było najcenniejsze okazy. Tymczasem przedarcie się przez pierwsze strony jest prawdziwie męczącym wyzwaniem. A dalej nie jest lepiej.
Lekturę utrudnia dodatkowo skład, bowiem mimo iż tekst jest bardzo „gęsty” nie zastosowano wcięć akapitowych ani wcięć przy dialogach, widać też, że przez tyle lat w wydawnictwie nie wypracowano żadnych reguł (ja próbowałam jakieś wprowadzić, ale nie wyszło), co pisać kursywą, co prostymi, a co w cudzysłowie – to również czyni tekst mało klarownym i mało eleganckim.
Są też błędy, które autor w ferworze walki może popełnić, lecz redaktor powinien wyłapać, na na przykład nieistniejące słowo „szerpowski” czy dalajlama pisany małą literą (funkcja małą, lecz ten konkretny, XIV Dalajlama – wielką) i wiele innych…
Tak więc, czytając „Zimną Annę”, smuciłam się i złościłam, bo oto stracona została okazja na wydanie naprawdę dobrej książki.
*
Nie będę oczywiście streszczała książki, napiszę tylko, że Marek Ratajczak idzie na Aconcaguę, a idąc, spotyka ludzi i doskonale ich opisuje, ma przygody, chwile załamania i chwile wzniosłe. Podaje też mnóstwo przydatnych informacji – co, jak, gdzie i którędy, choć jego książkę trudno uznać za przewodnik czy poradnik. Jest kolorowo, romantycznie, egzotycznie i dowcipnie.
Wędruje też po blokowisku, na którym mieszka – jest szaro, smutno, czasem tragicznie, a skontrastowanie tych dwóch rzeczywistości i dwóch wędrowań daje smutno-wstrząsający efekt. Przez blokowisko Marek Ratajczak idzie na ogół po alkohol. Bowiem ważnym wątkiem książki jest jego nierówna walka z nałogiem. („Piłem, jak szatan przykazał, niezmiennie już drugi miesiąc. Niestety ostatnio powiększyłem limit do pięciu sztuk [piwa] z dwoma porterami włącznie”). I jeśli wydawca pisze na okładce: „[…] Czytelnik otrzymuje wyborny, schłodzony andyjskim mrozem drink”, to jest to okrutne i nietaktowne, a może świadczy o tym, że tej książki po prostu nie przeczytał. (A poza tym powinno raczej być: „otrzymuje wybornego, schłodzonego andyjskim mrozem drinka”. Chciałabym też wiedzieć, co właściwie oznacza zdanie, również z okładki i również autorstwa wydawcy: „[…] Polacy zapisywali białe plamy na andyjskich mapach”. Hmm…).
Wątków jest w „Zimnej Annie” wiele (życie, miłość, śmierć…) i mam nadzieję, że mimo mojej krytycznej opinii sięgniecie po tę książkę i wystarczy Wam cierpliwości, by je prześledzić, bo warto spotkać się z Markiem Ratajczakiem i popatrzeć na świat jego oczami.
Beata Słama
Marek Ratajczak, Zimna Anna, czyli relacja z samotnej szarży na Aconcaguę, Stapis, Katowice 2018.
0 komentarzy