ZAPISANY W KRĘGACH, SKAZANY NA SUKCES
Nie było jeszcze chyba w światku polskiej literatury górskiej tak dynamicznej i zręcznej akcji promocyjnej książki, która jeszcze się nie ukazała. Najpierw Zapisanego w kręgach spowijał nimb tajemniczości, wydawca, Piotr Drożdż (Góry Books), sugerował tylko, że to coś na miarę Chińskiego Maharadży. Jako jeden z pierwszych przeczytał ją Wojciech Kurtyka, który nie mógł oddawać się efektywnie działalności biznesowej, bo albo się w niej zagłębiał, albo o niej rozmyślał. Na koniec zaś zamieścił pean z tyłu okładki.
Zapisany w kręgach otrzymał również dwie nagrody na Festiwalu Górskim w Lądku-Zdroju (2017): za najlepszą biografię i Grand Prix. Nagrody publiczności nie dostał, tylko dlatego że… nikt oprócz jurorów tej książki nie czytał. Zmieniono bowiem w tamtym roku regulamin i przyjęto książkę w maszynopisie (czyżby zrobiono to tylko na użytek wydawnictwa Góry Books, czy też będzie to coroczna praktyka?).
Na dodatek jej autor, Marek Raganowicz, wygłosił na festiwalu doskonałą i inspirującą prelekcję.
Tak więc nie było takiej siły, żeby książka nie zaczęła się dobrze sprzedawać. Od początku była skazana na przynajmniej komercyjny sukces. Nawet jeśli okazałyby się gniotem, nikt nie śmiałby powiedzieć tego głośno, no bo nagrody… bo Kurtyka…
A może ta niezwykle dynamiczna promocja wyrządziła Kręgom więcej szkody, niż przyniosła pożytku, bowiem gdy oczekiwania są tak wielkie, rzeczywistość rzadko je przerasta…
W tamtej edycji lądeckiego konkursu startowało kilka dobrych książek, np. biografia Kukuczki, Nieobecne miasto czy Przeżyć dzień jak tygrys, zastanawia więc, dlaczego Zapisany w kręgach?
Marek Raganowicz miał fory już na starcie, mało bowiem jest wśród polskich książek górskich prób, nazwijmy to, prozatorskich. Mamy biografie (choć te piszą raczej autorzy spoza środowiska), autobiografie i wywiady rzeki, jednak zarówno fikcja, jak i proza autobiograficzna (tak określę, nieco niezręcznie, tę kategorię), których autorzy zdradzaliby ambicje literackie i błysnęli talentem, należą do rzadkości. Bo wydaje się, że samo wspinanie to pestka, lecz napisać o nim, czy też o górach, porywająco, oryginalnie i mądrze, to jest dopiero coś.
Moim zdaniem do najlepszych książek (z tych wydanych stosunkowo niedawno) z tej kategorii należą, choć mają różny ciężar gatunkowy, książki Mirka „Falco” Dąsala, Miejsce przy stole Wilczkowskiego, Prostowanie zwojów Tomasza Hreczucha, Krew Bacy Marka Ratajczaka, Carolus Victor Huberta Jarzębowskiego (to fikcja) czy wreszcie Chiński Maharadża Kurtyki, który ustawił poprzeczkę niezwykle wysoko (zaryzykuję nawet stwierdzenie, że dzieje polskiej prozy górskiej dzielą się na przed i po Maharadży). A teraz Zapisany w kręgach. To niewiele.
Nic więc dziwnego, że jury zareagowało entuzjastycznie, choć czy jednogłośnie, nie wiadomo…
Nic więc dziwnego, że przystąpiłam do lektury, spodziewając się, iż porwie mnie tsunami zachwytu.
Nie porwało. Choć pod koniec recenzji zaprzeczę sama sobie. To książka bardzo dobra, oryginalna, nieźle napisana, mieniąca się wieloma odcieniami, lecz nie wybitna. Mogłaby taka być, gdyby jeszcze nad nią popracowano, ale o tym potem.
Pozostaje też pytanie, czy jest to tylko dobra książka górska, czy też wytrzymałaby porównanie z dziełami wiodących polskich prozatorów.
To książka nierówna, co złożyć można na karb tego, że powstawała przez siedem lat. Są chwile wzlotu, są też chwile (rzadkie), gdy autor traci kontakt z samym sobą i obsuwa się w styl trochę ciężki i oschły. Rolą redaktora jest wskazać takie momenty i wraz z autorem nad nimi popracować. Piotr Drożdż słusznie przeczuł, że trafił mu się diament. Był to jednak diament nieco nieoszlifowany, wymagający czułego podejścia redaktorskiego, w tej książce bowiem ważne jest każde słowo. Autor, będąc w twórczym skupieniu, zwraca uwagę na zupełnie inne kwestie, nie jest też w stanie dokonać rzetelnej autoredakcji i autokorekty (potrafi to niewielu, a wymaga to dystansu i czasu).
W wydawnictwie Góry Books dobrego redaktora niestety zabrakło. Redakcję i korektę robiła ta sama osoba, co jest niedopuszczalne, bowiem jeśli ktoś przeoczy coś w redakcji, w korekcie raczej nie poprawi. Nie wydaje mi się również, by była to profesjonalistka, bowiem zostawiła błędy, które zawodowy redaktor i korektor poprawia odruchowo i raz dwa, jak na przykład: „wrócić z powrotem”, nagminne używaną niepoprawną formę „wydawał się być”, „zdawał się być”. Jeśli urządzono by zawody, kto najwięcej razy użyje w tekście spójnika „ale” (wyraża przeciwieństwo, kontrast lub odmienne treści – tu nie zawsze) ‒ zamiast „jednak”, choć”, „lecz” ‒ czy zaimka „się”– Kręgi uplasowałyby się w czołówce. I nie jest to, powtarzam, wina autora, lecz redakcji. Dodajmy odmianę nazw geograficznych, wobec której redaktorka okazała się bezradna, a także tak ulubione przez to wydawnictwo, a tak irytujące, ujmowanie przezwisk, pełniących funkcję imion, w cudzysłów, choć i tu nie ma konsekwencji.
Zdecydowanie jednak Zapisanego w kręgach warto przeczytać. Wejść, zanurzyć się w nim i na niego otworzyć. Ze strony na stronę opowieść jest coraz lepsza i coraz bardziej wciągająca, a wrażliwość Raganowicza, jego dystans do siebie, spojrzenie na wspinanie, na świat i życie są doprawdy niezwykłe. Owszem, znajdziemy, jak zwykle w książkach górskich, opisy kolejnych wspinaczek i wypraw, jednak są to opisy świetne, opowieści nie tylko o przechwytach i wypadających hakach, lecz także o emocjach i uczuciach.
Równie ważne jest to, co pomiędzy. Nie ma życia i wspinania, jest „życiowspinanie” ‒ że strawestuję Stachurę ‒ bo tak zwane normalne życie przesycone jest wspinaniem, podporządkowane mu, co czasem jest destrukcyjne, a czasem pomaga przejść przez kolejny dzień.
To jednak rzecz nie tylko o górach i ścianach. W pewnym momencie góry znikają nam z pola widzenia (choć są w duszy i głowie autora), a ponieważ nie znoszę recenzji streszczających książki (tak robią „recenzenci”, którzy nie potrafią wygenerować rozsądnej opinii na temat tego, co czytają), nie napiszę nic więcej ponad to, że zanim Marek w góry wrócił, przeżył wiele niegórskich i niewesołych przygód. Jest to także książka o powrocie, zataczaniu kręgów, o gubieniu i odnajdywaniu siebie. I ścieżki.
Ja czerpałam dodatkową przyjemność z lektury, bo powróciły wspomnienia. Byłam w Morskim Oku, gdy Marek robił swoje pierwsze tatrzańskie drogi. Nie poznaliśmy się, jednak z jakiegoś powodu go zapamiętałam… Byliśmy na tym samym koncercie Milesa Davisa w Sali Kongresowej opisanym przez Marka w książce, wreszcie wspinał się z ludźmi, których znałam: Arek, Timur, Falco…
Piszę, opisuję, widzę jednak, że moje słowa nie oddają ducha książki, że nie wiem, jak opowiedzieć Wam o tym, co stanowi jej istotę. Jest nieco ulotna, dlatego żadne moje zdanie nie trafia w sedno, każde krąży, przechodzi obok, chybia celu.
Nie ma rady, musicie doświadczyć Kręgów sami. Choćby dla takich pasaży, jak, nie przymierzając, z Cortazara”
„W sobotę wieczorem na scenę wyszedł John Scofield, tym razem z własnym zespołem. Jeszcze dwa lata temu przyjechał tu [na Jazz Jamboree] jako muzyk grający z Milesem Davisem, a teraz dojrzał do niezależności […] stał się innym człowiekiem. Samodzielna twórczość musi być jak wytyczanie nowych dróg na ścianach. Trzeba mieć wizję, trzeba usłyszeć głos wewnątrz i zrozumieć istotę materii, z którą przychodzi się zmierzyć. Z tym łączy się pasja, wiara i samozaparcie właściwie wszystkim kreatywnym jednostkom […].
Tego wieczoru Scofield był porywający i spontaniczny. Z głośników wybrzmiewały fantastyczne pasaże, akordowe pochody i lekkie dotknięcia frażoletu. Jego gra była wirtuozowska i wyraźnie dominował w zespole, chociaż coraz większą uwagę przyciągał jego perkusista. Siedział za bębnami z kamienną twarzą i wzrokiem zwróconym w prawo, jakby nie chciał widzieć publiczności. Grał z siłą, od której drżała podłoga i wibrowało powietrze, a jednak nie były to uderzenia kowalskiego młota, lecz artysty wykuwającego dzieło […]. Uderzał szybko i silnie jak Buddy Rich. Mimo że daleko mu było do intelektualnej konstrukcji rytmów Jacka DeJohnette’a w jego grze było coś, co można nazwać delikatnością i wrażliwością barbarzyńcy. Był w jakiś sposób brutalny i czuły, panował nad każdym rytmem z osobna i nad pulsem całej solówki. Wydawało się, że jego wewnętrzna energia emanuje na salę i przeszywa każdego z nas, a była to moc i siła umysłu, którą podporządkował sobie ciało grające silnie i z wielką biegłością techniczną”.
Julio Cortazar o swojej książce W osiemdziesiąt światów dookoła dnia ‒ w której pisze pięknie o jazzie ‒ powiedział, że jest „przechadzką kameleona po pstrokatym dywanie”. Kręgi też trochę takie są.
Warto towarzyszyć Markowi w tej przechadzce.
Beata Słama
Marek Raganowicz, Zapisany w kręgach, Góry Books, Kraków 2017.
0 komentarzy