POWIAŁO… ALE CZYM?
Nie wiem, jak tam poezja, w kwestii malarskiej na ten temat najbardziej wyczerpująco wypowiedział się Stanisław Witkiewicz, natomiast wiem na pewno, że do filmowców halny wiatr szczęścia nie ma. Bo oto powstało kolejne dzieło, Wiatr się nazywa, a w podtytule ma „thriller”, co z początku mnie dziwiło, ale potem już nie, jest to bowiem twór zatrważający, a nawet przerażający pretensjonalnością, brakiem spójności, a nawet koncepcji, a jego obejrzenie (film trwa ponad godzinę) wymaga nie lada samozaparcia.
Na pewno nie dowiemy się niczego o halnym, oprócz tego, że wieje i ludzie się źle czują.
Zaczyna się strasznie: w czerni i bieli skumulowane są drżące kadry z wianiem, a żeby bardzie wiało, operator jeszcze rusza kamerą. Jako ścieżka dźwiękowa lecą zgłoszenia na pogotowie (samobójstwa, zawały) i straż pożarną (zwalone drzewa i pożary) mające stworzyć wrażenie, że za każdym razem, gdy na Podhalu zaduje, dzieje się mnóstwo strasznych rzeczy jednocześnie. A my wiemy, że niekoniecznie.
A potem jest czołówka z tytułem. I przestaje wiać. I okazuje się, że film ma troje, a nawet czworo bohaterów. A narracje o nich się przeplatają.
Pierwszym jest Pan Góral, ojciec albo dziadek wielodzietnej rodziny. Wydaje mi się, że reżyser naoglądał się filmów realistyczno-włoskich, kanału Sundance oraz dogmy i też by tak chciał, mamy bowiem życie góralskie niecepeliowskie, nieumajone, jak na przykład w filmie Ostatni górale, a smutne, błotniste i utytłane. Co nie znaczy, że wszyscy na Podhalu tak mają. Są kadry realistyczne, werystyczne, a nawet turpistyczne, jak na przykład chłopiec o kulach skaczący na trampolinie czy dzieciaki przyglądające się, jak dziadek, czy też ociec, zabija kurę na rosołek.
Nie wieje.
Pan Góral krząta się koło domu, odbiera poród cielęcia w jakiejś obskurnej obórce, psuje mu się samochód, idzie do lekarza, wjeżdża z dzieciakami (czy też wnukami) na Kasprowy ‒ nie bardzo wiadomo po co, bo dzieciaki chodzą jakieś ogólnie mało zainteresowane, a on patrzy w dal.
Nie wieje.
A gdy wreszcie zaczyna wiać, pali mu się kawałek chałupy i zwala słup z wiatrakiem, który robił prąd. Gdy już przestaje wiać, stawiają ten słup z powrotem, co ma chyba symbolizować, że halny jest zły, ale też potrzebny, bo robi prąd. Więc generalnie w życiu jest i tak, i tak. A człowiek upada i się podnosi. A gdy Pan Góral niesie ten wiatrak od turbiny, wygląda, jakby krzyż dźwigał, co być może jest jakąś metaforą, ale nie na pewno.
Mamy parę ciekawych i długich ujęć, jak na przykład spodni Pana Górala (na nim) lekko poruszających się na wietrze (na Kasprowym), czy też stóp osoby zmieniającej buty na kapcie. I folii na dachu szarpanej wiatrem. Dla mnie czad.
Drugą bohaterką jest Ratowniczka Medyczna jeżdżąca na karetce. Jest antypatyczna, ponura, trudno zrozumieć, co mówi, bo mamrocze, i patrzy na chorych z lekkim obrzydzeniem. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy mi się coś stanie, to akurat nie będzie miała dyżuru.
Ukazana jest w sytuacjach, kiedy nie wieje.
Na przykład stoi w pracy przy oknie, pije kawę i wypowiada się ‒ o ile dobrze usłyszałam ‒ niepochlebnie o jakimś pacjencie. Potem wraca do domu i siedzi zmęczona – pewnie tym piciem kawy. Jest też super realistyczna i wcale nie ustawiona scena, jak Ratowniczka wychodzi do pracy, a jej mąż gdera od stołu, że ona tyle pracuje i się przemęcza, na co ona mu odpowiada – pod nosem, niegrzecznie i jakby obrażona – że lubi swoją pracę, w co raczej trudno uwierzyć.
Wreszcie zaczyna wiać i widać, że wiatr uruchamia w reżyserze skłonność do brudu i makabry, bo oglądamy pacjenta – oczywiście w jakiejś obskurnej chałupie na wyrku ‒ jęczącego i wstrząsanego drgawkami, które po chwili, na skutek interwencji Ratowniczki lubiącej swoją pracę, mu przechodzą. Potem mamy bardzo otyłą osobę reanimowaną na dywanie, ale nie wiadomo, z jakim skutkiem.
Reżyser próbował ukazać ludzkie oblicze Ratowniczki i sfilmował ją, gdy ćwiczy jakieś wykopy. Ale wyraz jej twarzy ‒ w najlepszym razie obojętny – pozostaje taki sam. Choć może to być depresja.
Stanisław Witkiewicz, Wiatr halny
Potem znów nie wieje i widzimy panią, która piłą spalinową tnie w lesie drewno, a potem, z pomocą konia, dokonuje jego zrywki. Nie wiedziałam, że na Podhalu kobiety zajmują się takimi rzeczami, ale jestem z Warszawy, więc pewnie się nie znam. Kiedy pani kończy ciąć i zrywać, recytuje wiersz gwarą, bo okazuje się, że jest Ludową Poetką. Wiersz mówi o jej miłości do lasu. Na koniec Poetka zaczyna płakać, tak ją ta jej miłość wzrusza, w co trudno uwierzyć, bo przed chwilą nacięła dwa metry sześcienne drewna.
Nie wieje.
Panią Poetkę też widzimy w różnych okolicznościach, jak na przykład kupuje walonki albo odwiedza dyrektora TPN, pana Ziobrowskiego, bo chce kupić albo sprzedać kawałek lasu. Żeby dobrze załatwić sprawę, mówi do niego wierszem, dyrektor nie jest jednak jakoś entuzjastycznie nastawiony, mimo to transakcja się udaje, ponieważ w dalszych kadrach Pani Poetka chyba podpisuje umowę kupna kawałka lasu, chodzi po nim wzruszona, tuli się do drzew i pisze wiersze na pniu.
Aha, okazuje się, że ma męża, ale nie wiadomo, co robił, gdy ona szarpała się w gumofilcach na wyrębie. Może nie pasował do koncepcji.
Wreszcie zaczyna wiać i jest bardzo dramatycznie, ponieważ Pani Poetka chodzi z piłą po szosie, a potem, zapadając się w śniegu i na przekór wichurze, piłuje w lesie powalone drzewa, jakby nie mogła zaczekać do rana i gdy wiatr nieco się uspokoi. No, ale wtedy nie byłoby thrillera.
Teraz czas na czwartego bohatera, czyli pracownika PIM-u na Hali Gąsienicowej, skądinąd mojego kolegi. Dokonuje on pomiarów i śledzi pogodę, jednak nie tak zwyczajnie, bo musi być dramat: nie mierzy na przykład w dzień, tylko wychodzi heroicznie w nocy, lub brnie do budki z instrumentami przez śnieg i pod wiatr.
W tych sekwencjach trochę wieje, a trochę nie. Ale pod koniec bardzo i mój znajomy meteorolog, chyba na życzenie reżysera, wyraża obawę, czy chałupa wytrzyma, a przecież wiem i ja, i on, że jeszcze nie było w czasach nowożytnych takiego wiatru na Hali, co by krzywdę PIM-owi czy „Betlejemce” zrobił, choć bywało nieprzyjemnie. Kiedyś odleciała drabina.
No więc najpierw nie wiało, potem wiało i wszyscy się szarpali, a potem przestało i służby miejskie sprzątały gałęzie, a Pan Góral postawił wiatrak czy tam turbinę. No i koniec.
Być może jestem za mało inteligentna i wrażliwa, by docenić Wiatr, a przede wszystkim przeniknąć zamysł reżysera. Z pewnością nie jest to film o wietrze halnym. A o czym? Nie wiem. Gdybym się uparła i wykazała dobrą wolę, powiedziałabym, że o człowieczym losie. No, ale chyba każdy film jakoś tam o tym jest.
Niewątpliwie najbardziej interesującym i emocjonalnym wątkiem jest wątek Pani Poetki, czyli Teresy Bachledy-Kominek, która zasługuje na cały film. Osobowość to gorąca, nietuzinkowa, ciekawa, wrażliwa, lecz cóż… opowiadanie o ludziach nie jest najmocniejszą stroną reżysera. Osuwa się w groteskę, nie ma wrażliwości i oka do ludzkich spraw i dusz. A może po prostu talentu.
Należy docenić trud operatora, Bartka Solika, który towarzyszył bohaterom z kamerą w dramatycznych, a nawet odstręczających okolicznościach, szarpał się, jeździł, chodził, przedzierał i brnął. Są zdjęcia poklatkowe – ale gdzie ich nie ma. Kamera jest blisko bohaterów, intymnie, czasem chyba za bardzo. Zdjęcia surowe i „dokumentalne”, artystycznie niedoświetlone. Mam jednak wrażenie, że tu bardziej na miejscu byłaby czystość i prostota kadru zamiast pretensjonalnego i wymuszonego rozedrgania.
Przydałyby się też (symboliczne) nożyczki i namysł. Co odnosi się do każdego twórcy.
No to tyle. Film jeszcze będzie na HBO, więc możecie zweryfikować.
Beata Słama
Wiatr. Thriller dokumentalny, scenariusz i reżyseria Michał Bielawski, zdjęcia Bartek Solik, muzyka Lukáš Kobela.
0 komentarzy