JAKI „TATERNIK”? CZYJ „TATERNIK”? NASZ „TATERNIK”?

Już za chwilę walny zjazd Polskiego Związku Alpinizmu, co jest dobrą okazją (choć pewnie nie zostanie wykorzystana), by zastanowić się nad przyszłością „Taternika”. Asumptem do tego może być także niedawne zachowanie naczelnego, pana Kwaśniewskiego, który chyba puścił wodze fantazji i uznał, że „Taternik” to jego prywatny folwark.

A tak nie jest.

„Taternik” to pismo szczególne. „Góry” czy „N.p.m.” są czyjeś, to prywatna inicjatywa i właściwie my, czytelnicy, nie mamy nic do powiedzenia, a już na pewno nie mamy prawa krytykować, bo w najlepszym wypadku naczelni nas oleją, w nieco gorszym natomiast napiszą jakiś apel, zareagują arogancko, będą wyniośle milczeli lub używali  słowa „hejt” w nieadekwatnym  znaczeniu.  Możemy najwyżej nie czytać.

„Taternik” natomiast zawsze był „nasz”, ludzi gór. A dlatego nasz, bo wydawany jest przez PZA, który nas reprezentuje (przynajmniej w teorii). Stoją za nim lata tradycji i wielkie nazwiska.

„Taternik” jest szczególny, również dlatego że był pierwszy i przez długie lata jedyny. Na każdy numer czekało się z niecierpliwością, był ważnym źródłem informacji o tym, co się dzieje w górach polskich i niepolskich, jaki sprzęt kupić i co przeczytać. Zamieszczanie w nim artykułów nobilitowało.

Potem zaczęły pojawiać się inne czasopisma: „Góry”, najpierw nieco siermiężne, z czasem coraz bardziej kolorowe i przypominające żurnal, był „Taterniczek”, „Wspinek”, „A0”, „Bularz” (w sprawie historii czasopism górskich odsyłamy do kwartalnika „Tatry”, Beata Słama kiedyś o tym pisała), aż wreszcie „N.p.m.”, twór ni to dla turystów, ni to dla wspinaczy, natomiast z pewnością dla publiczności, która nie nie ma zbyt wysokich wymagań, jeśli chodzi o poziom tekstów, ceni natomiast informacje i porady.

Trudno dziś oceniać  niegdysiejszego „Taternika” i porównywać do czasopism wychodzących obecnie, pewne jest jednak to, że po tym, gdy z jego prowadzenia zrezygnował Józef Nyka, czasopismo raz za razem przegrywa walkę o tożsamość i poziom.

Zmieniali się redaktorzy, było wiele prób reanimacji, zakończonych nie tak dawno zatrudnieniem niejakiego pana Kwaśniewskiego, za którego panowania „Taternik” ostatecznie stracił styl i charakter. Wydawcą został pan Bielejec, mający na koncie kilka niefortunnych publikacji.

Trudno powiedzieć, czym jest „Taternik” obecnie i do kogo jest adresowany. Oscyluje między skansenem a tworzonym amatorsko pisemkiem klubowym.

Fatalnej całości dopełniają marny layout i infantylne oraz niepoprawne pod względem językowym wpisy na Facebooku (dużo buziek i innych obrazków).

Na różnych łamach i forach pojawiają się głosy krytyczne, lecz są, jak się wydaje, ignorowane.  

No dobrze, powie ktoś, mądrzą się w tym GDK, no to proszę, słucham propozycji.

No to prosimy, oto one.

Nie oszukujmy się, „Taternik” nie nawiąże „walki” z już ukazującymi się tytułami, bo, po pierwsze, mają one swoją „renomę” i stałe grono czytelników, po drugie, w naszym kraju nie ma zbyt wielu (demografia) odbiorców czasopism poświęconych górom, wydaje się więc, że kolejne tytuły nie są już potrzebne. Czego dowodem jest to, iż często są w nich podobne materiały poświęcone tym samym wydarzeniom i problemom, piszą ci sami autorzy (pewien rekordzista potrafi obskoczyć wszystkie tytuły na raz). 

Dlatego uważamy, że „Taternik”  powinien ukazywać się dwa razy do roku – po zimie i po lecie – przypominać np. „American Alpine Journal” i być rzetelnym i jedynym kompendium wiedzy o tym, co działo się w ciągu tych sześciu miesięcy: nowe drogi (opisy, schematy, relacje, uwagi), czego Polacy dokonali w górach i jaskiniach naszych i świata, jakie książki ukazały się u nas i na świecie (ponieważ na zagraniczne nowości nie mamy co liczyć), jakie wydarzenia okołogórskie organizowano, co działo się w innych górach i innych krajach, co słychać, jeśli chodzi o sprzęt (bez reklam).

Jeden, dwa ekskluzywne wywiady, jeden mocny felieton, teksty zarówno dla starszego, jak i młodszego pokolenia wspinaczy, może kawałek prozy, miejsce na polemikę, świetny layout, niesamowite zdjęcia, większy format – i oto mamy czasopismo, które każdy wspinacz będzie chciał mieć na półce. Pismo, które nie będzie się komercyjnie mizdrzyło i zabiegało o szeroką rzeszę czytelników, pismo elitarne. Nie dla turystów i biegaczy (z całym szacunkiem), a dla wspinaczy naziemnych i podziemnych.

Nie musi być tanie – dwa razy do roku można się szarpnąć. Jeśli oczywiście będzie tego warte.

Aby jednak wynieść „Taternika”  nad poziomy, niezbędny jest naczelny z wizją, a nie niezbyt sławny dziennikarz spoza środowiska i w dodatku czyjś kumpel.

A przede wszystkim dobrzy autorzy.

Tymczasem grzechem czasopism górskich (w tym „Taternika”) jest to, że nie starają się pozyskać osób nieźle piszących i mających coś do powiedzenia, a są przystanią dla panienek i kawalerów, którzy co prawda kochają góry i przyjaźnią się z naczelnymi, ale za to nie potrafią pisać,  kolesiów, którzy, nie będąc w stanie sklecić poprawnego zdania, uważają się za dziennikarzy, aż wreszcie dla osób, których poglądy są w stu procentach zbieżne z poglądami wydawców. Polemiki są wątłe, lub nie ma ich w ogóle, krytykę literacką zastąpiły materiały promocyjne, a refleksyjność „recenzentów”, jak i niektórych „felietonistów”, plasuje się na poziomie gimnazjum.

Należy odwrócić proporcje: to nie gazeta robi łaskę, że zamieszcza czyjś tekst, to autorzy robią łaskę gazecie, że do niej piszą. Dziś jest niestety odwrotnie. Chętnie drukuje się też tych, którzy po prostu nadeślą teksty.

Widać też ewidentne problemy kadrowe, ponieważ zdarza się często, że w jednym numerze znajdujemy 5-6 tekstów teko samego autora (patrz ostatnie „Góry”, które są benefisem pana Gruszkowskiego).

No dobrze, załóżmy, że trudno znaleźć dobrych autorów, mamy za to autorów średnich. Od czego jednak są redaktorzy?  Z każdego tekstu da się coś zrobić (od biedy napisać od nowa), można też autorów „wychować” i czegoś ich nauczyć.

Redaktorką nie może być jednak koleżanka i ciocia. I tu potrzebni są fachowcy. A takich w czasopismach górskich zdecydowanie brak.

A oto kolejny punkt programu: w naszej wizji „Taternika” autorom trzeba płacić. Ktoś, kto przez pół roku śledzi dokonania w różnych górach, skrupulatnie je notuje analizuje i opracowuje (mamy kandydata), nie może dostawać 500 złotych.

Ktoś, kto przez pół roku chodzi na premiery, spotkania promocyjne, śledzi (i czyta) uważnie wszystko, co ukazuje się na temat gór w Polsce i na świecie (mam kandydatki), nie może dostawać 500 złotych.

Zjawiskowe zdjęcia kosztują, dobrzy dziennikarze nie pracują za „dziękuję”, redaktorzy i korektorzy biorą określone stawki za arkusz, zdolny grafik się ceni… jeśli więc będziemy dziadować i rozdymać etos pracy dla dobra środowiska, zapomnijmy o niesamowitym „Taterniku”.

Zrobienie złej gazety górskiej jest bardzo proste: koleżanka z zaprzyjaźnionego festiwalu machnie za darmo nieudolny artykulik, zapalony skiturowiec wyprodukuje setny słaby tekst na ten sam temat, wrzuci się program imprezy, memuary z jakiejś wycieczki, wywiad ze wspinaczem, który udzielił już wywiadów wszystkim, i gazetka gotowa. To prawda, wychodzi tanio, bo państwo piszący do ww. czasopism często są zachwyceni samym faktem w nich zaistnienia i narabiają za stawki niemające nic wspólnego ze stawkami cywilizowanego świata, są też faworyci, którym wydrukują każdą brednię.

Jaki jest efekt tego splotu zależności, sympatii, idiosynkrazji, waśni i kolesiostwa, braku profesjonalizmu i braku pokory? Idźcie do Empiku, przejrzyjcie jakąś gazetę poświęconą górom, to zobaczycie.

Warto zawalczyć o „Taternika”, zmienić myślenie, a może w ogóle zacząć myśleć o nim poważnie, jest przecież ważną częścią naszej wspinaczkowej historii i kultury.

  1. Nie, nikt z GDK nie chce zostać naczelnym „Taternika”.

GDK

 

 

Kategorie: Felietony