CIUPAGI, FARAONOWIE I HALNY, CZYLI ZAKOPANOPTIKON 02
Kiedy dowiaduję się, że zza horyzontu wyskoczy zaraz nowy kryminał, którego akcja rozgrywa się w Zakopanem, czuję niepokój. Kiedy okazuje się, że piszą go autorzy znani i doskonali (musiałam dopisać „doskonali”, bo przecież Remigiusz Mróz też jest znany…), czyli spółka Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, kryjący się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa – czuję ogromne zaciekawianie, a nawet podniecenie. A gdy akcja rozgrywa się przed pierwszą wojną światową, niepokój powraca, bo wszystkie próby pisania zakopiańskich kryminałów osadzonych „w epoce”, czyli retro, nie skończyły się dobrze.
Na szczęście nie było ich zbyt wiele, przynajmniej ja nie pamiętam. Sprawa Hoffmanowej (a właściwie Kasznicowej) Katarzyny Zyskowskiej, w której górale mówili zmyśloną gwarą i Śmierć w Tatrach Ewy Salwin i Grzegorza Kalinowskiego – tytuł nie odpowiada fabule, fabuły nie ma, a autorzy nie mogą się zdecydować, czy piszą kryminał, czy przewodnik historyczny, w związku z tym zalewają nas przytłaczającymi faktami wplecionymi nie w dialogi, a w narrację, co jest zdecydowanie przyciężkie. Plus błędy językowe. Mnóstwo błędów. No i Sanato Marcina Szczygielskiego, dokumentalno-upiorno-fantasmagoryczne, które broni się, mimo niedociągnięć redakcyjnych.
Akcja powieści Szaleństwo i śmierć spłyną z gór rozgrywa się w roku 1906. Zofia Szczupaczyńska z Krakowa, żona profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, zostaje wezwana do Zakopanego przez swego znajomego, sędziego śledczego Klossowitza, by przeprowadziła z nim śledztwo w sprawie zamordowania pewnego górala. A przynajmniej zaginięcia. I Szczupaczyńska jedzie (pociągiem, sześć godzin, więc błyskiem, bo furką jechało się dwa dni), bowiem śledztwa są jej pasją. Sprawa zaginięcia górala okazuje się zamglona jak szczyty gór, lecz prawdziwy miłośnik śledztw i dochodzeń zawsze jakąś zbrodnię sobie wynajdzie. I profesorowa Szczupaczyńska wynajduje. Lecz aby zdobyć informacje, musi udawać przyjezdną idiotkę (Czy kozice się doi? Ile kosztuje mleko?).
Profesorowa Zofia jest istotą zdecydowanie miejską. O górach i Zakopanem nie wie nic i niespecjalnie chce się dowiedzieć. Przybywa więc pod Giewont jako niechętna obserwatorka i się dziwi, które to zdziwienie plus dystans sprawiają, że to, co widzi, wydaje jej się w najlepszym wypadku surrealistyczne… a w jeszcze lepszym groteskowe. (Co ciekawe, jeśli i dziś obierze się taki punkt widzenia, ma się to samo wrażenie).
Od razu uprzedzam, iż fabuła nie jest zbyt wartka – to ponoć cecha wszystkich tomów o Zofii Szczupaczyńskiej, niestety nie czytałam – nie ma tu nagłych zwrotów akcji i krwawych rozgrywek kulminujących ścielącym się trupem. Szybko się jednak przekonacie, że nie intryga jest tu najważniejsza.
To książka znakomita, rozkoszna, prawdziwa uczta dla czytelników wyrafinowanych, lubiących zabawę językiem, smaczki i intelektualne wyprawy. I miłośników historii Zakopanego.
Przede wszystkim autorzy przeprowadzili skrupulatny research: przeczytali wnikliwie, co się dało – od literatury po prasę (kopalnia wiadomości!) – dokładnie przyjrzeli się zdjęciom, obrazom i rycinom, co zaowocowało tym, że odmalowują ówczesne Zakopane niezwykle wiernie, z detalami budującymi klimat. Czy opisują knajpę, góralską chałupę czy zakopiańskie ulice, mamy wrażenie, że tam byli i na własne oczy widzieli. A my czujemy zapachy, smaki i kląskanie błota pod trzewikami. Był konsultant.
Siedzenie w bibliotekach, grzebanie w archiwach, konsultant – pomyślicie, że to rzeczy oczywiste. W dzisiejszych czasach niekoniecznie. Na przykład taki Remgiusz Mróz, pisząc książkę o zbrodni na Kasprowym, nie raczył nawet przejechać się do Zakopanego i odbyć kursu kolejką linową, by przekonać się, że nie ma w niej konduktora, i popatrzeć trochę na topografię. Ba, nie raczył nawet nikogo spytać.
Szczupaczyńska odwiedza wszystkie emblematyczne zakopiańskie miejscówki. Kawiarnię U Płonki: „…na wielkiej, acz nieludzko zatłoczonej werandzie, brudnej jak hala dworca kolejowego, czytano gazety, jedzono ciastka, pito kawę, a przede wszystkim spotykano znajomych i narzekano na pogodę, która w Zakopanem nie była przecież tematem błahym, a fundamentalnym”. Restaurację w Kuźnicach prowadzoną przez Cepculki hrabiny Zamoyskiej („nienagannie czysta […]. Zofia musiała przyznać, że standardy higieny panujące w tym miejscu są najwyższej klasy”). Góralską chałupę – śpi w białej izbie i w której wszystko jest obrzeźbiane, co trochę ją dziwi. I pensjonat „Dziewięćsił”, będący jakby esencją zakopiańskiej pensjonatowości, zbudowany w stylu jak najbardziej zakopiańskim, co oznacza, że w określonej kubaturze starano się upchnąć jak najwięcej pokoi.
Jest o zakopiańskiej modzie: „Właściwie jedynym uniwersalnym ubiorem był serdak, noszono go na wszystkim – na sutannach, chałatach, gorsetach, marynarkach. nie było, jak się zdawało, stroju, którego nie dałoby się userdaczyć, by przez to wyglądać »po góralsku«”.
I zakopiańskich obyczajach: romansowanie, plotkowanie…
Są taternicy-socjaliści owinięci linami i stukający podkutymi butami. Jest Koło Żarliwców Tatr i Związek Gorliwców Tatr. Oraz skarby w tatrzańskich jaskiniach.
Jest cała galeria postaci prawdziwych, takich Witkiewicz, Witkacy, Chramiec i Dłuski (o Bronisławy Dłuskiej niestety nie ma). Przemyka Konopnicka z Dulębianką. A Krupówkami maszerują górale przebrani za fellachów.
Jest też cała galeria postaci fikcyjnych, ale jakby prawdziwych: są dziwacy, naukowcy, panny spragnione romansów i górale notorycznie próbujący wyłudzić od „panów” dutki.
Autorzy odmalowali zakopiańskie realia znakomicie, jakby mimochodem, lekko, naturalnie, bez robienia wykładów i zasypywania faktami. Patrzą na Zakopane z ironią i dystansem – jak przystało na profesorową Szczupaczyńską. Ja miałam z tego szczególną uciechę: piszę książkę niefkcjonalną o postaciach (między innymi) z tamtej epoki właśnie i choć rozdziały są już gotowe, mogłabym zostać posądzona o ściąganie z Szymiczkowej, tak podobne obserwacje czynimy i tak podobnie puentujemy. No, ale przecież piszemy na podstawie solidnych i ciekawych źródeł.
Kolejnym powodem, dla którego warto przeczytać tę książkę, jest język. Szymiczkowa pisze językiem po przedpiewszowojennemu barwnym, egzaltowanym, młodopolskim i pełnym wytwornych eufemizmów, jednak Dehnel i Tarczyński doprawiają go ironią, cienkim dowcipem i pastiszem, dodają smaczki współczesne („Miłość, miłość w Zakopanem, na, na, na”), mamy więc w efekcie styl będący kompilacją stylu Witkiewicza (ojca), Rafała Malczewskiego, Micińskiego, Zaruskiego, Tetmajera, Struga i Bóg wie, kogo jeszcze: „Ponad nędzą kamienistych poletek i chat przyklejonych do ziemi bodaj na słowo góralskiego honoru, ponad rozpaczą beznadzieją krzywych rozstajnych kapliczek i górskich cmentarzyków, gdzie jarzębina tylko purpurę korali na opuszczone groby w noc zaduszną rzuca, niósł się rozpaczliwy jęk smreków bijących pokłony pod grozą halnego”.
I kolejny powód: jest przezabawna. Nie mogłam jej czytać w kolejce WKD, bo przecież nie wypada publicznie chichotać, rechotać i parskać śmiechem. A może wypada?
Jedyne, co mnie dziwi, to interpunkcja, której dwie korektorki jakoś nie zdołały ogarnąć: raz nadmiar przecinków, raz niedostatek, niewłaściwie zapisane dialogi. Ale może czegoś nie wiem.
Beata Słama

Maryla Szymiczkowa, Szaleństwo i śmierć spłyną z gór, Znak, Kraków 20025.
0 komentarzy