TEN TRZECI
Erhard Loretan nie był zbyt popularny w Polsce. Choć jako trzeci skompletował Koronę Ziemi, laury zebrali dwaj pierwsi – medialny i sławny Messner oraz Kukuczka, dziwny wspinacz zza niegdyś żelaznej kurtyny, o którym pamięć jest starannie pielęgnowana. Loretan nie zabiegał o sławę, robił swoje, po tragedii, której był sprawcą, zniknął na jakiś czas z gór. Zanim jednak zniknął, ustanowił, wraz z takimi wspinaczami jak Kurtyka, Shauer czy Troillet, nowy standard w alpinizmie, wprowadził styl alpejski w góry najwyższe, doprowadził go do granic sublimacji – „nago i nocą”, czysto, śmiało, bez ściemniania.
W Polsce był chyba raz, w latach dziewięćdziesiątych, na pamiętnym festiwalu filmów górskich w Katowicach, pierwszym takim w Polsce. Nie był duszą towarzystwa, ale gdy rzucił żart, to w punkt. Podczas kuligu do Istebnej, gdy obrzucaliśmy się śnieżkami, on utoczył ze śniegu wielką kulę i z kamiennym wyrazem twarzy walnął nią w nasze sanie, a w Istebnej puścił się w ludowy tan jak nieodrodny syn szwajcarskich terenów górskich. Takim go zapamiętałam, a potem o nim zapomniałam. Po latach obejrzałam dokument o nim, nakręcony już po jego śmierci, który rozdarł mi serce, bo nie miałam pojęcia, z czym przyszło mu się w życiu zmierzyć… Po seansie, idąc do domu, płakałam.
A teraz mamy książkę Ryczące ośmiotysięczniki. Dobrze, że się ukazała ‒ może kilka osób dowie się, że na świecie był taki wspaniały wspinacz, a ci, którzy go znali się wzruszą ‒ choć ja nie bardzo rozumiem ten wybór. To pozycja sprzed kilku lat, wydana przez Agorę pewnie z nadzieją, że skoro literatura górska jest teraz tak popularna (jak długo jeszcze?), to i ta książka jakoś się sprzeda.
To mogła być dobra książka, lecz moim zdaniem nie jest.
Zacznijmy od okładki: jako współautor widnieje Jean Ammann, co sugeruje, że nie napisał jej sam Loretan. Ja wolę najbardziej proste wynurzenia, o których wiem, że ich autor jest ich autorem. Liczy się dla mnie osobisty przekaz i szczerość. Ośmiotysięczniki pełne są bon motów, złotych myśli i celnych ripost, okrągłych zdań i dowcipów, lecz czy zawdzięczamy je współautorowi (a może ghostwriterowi), czy bohaterowi ‒ trudno stwierdzić.
Zostańmy jeszcze na okładce: jest paskudna, widnieje na niej potworna, wykrzywiona i brutalna gęba. Na okładce oryginału (nie najwyższych zresztą lotów) widnieje co prawda to samo zdjęcie, jest jednak zrównoważone i złagodzone portretem „normalnym”, więcej chyba mówiącym o Erhardzie.
A teraz spójrzmy na stopkę redakcyjną. To książka o wspinaniu, dobrze byłoby więc zatrudnić tłumacza, który ma jakieś pojęcie o temacie. Pani Maria Zawadzka-Strączek nie miała, słusznym więc było zawezwanie konsultanta merytorycznego. Na dowcip jednak zakrawa to, że został nim znany twórca filmów górskich pan Jerzy Porębski. Nie spisał się chyba najlepiej, bo czyż przy obecności konsultanta powinny znaleźć się w książce takie na przykład lapsusy:
„[…] wpinam się w haka i montuję linę na przelocie, który znajduje się nieco niżej. Znów się wczepiam [sic!], likwiduję punkt asekuracyjny na sześciometrowej linie, podciągam się na haku i nagle wszystko pęka […]”. [Zagadka: co właściwie robi wspinacz? Bo ja nie mam pojęcia].
Słowniczek (bardzo wybiórczy) terminów wspinaczkowych i innych jest zwyczajnie groteskowy:
„Prusik – węzeł samozaciskowy, który w razie odpadnięcia blokuje się na linie zjazdowej”. [Odpadający prusik?]
„Stanowisko zjazdowe – pozwala szybko zjechać po ścianie góry z wykorzystaniem zamocowanej do niej liny. Linę przeciąga się przez ring [jak wiadomo w Himalajach jest mnóstwo ringów], a następnie przekłada przez przyrząd zjazdowy. Po zjeździe można pociągnąć za jeden z końców liny, by ją odzyskać”.
„Wyciąg – fragment drogi wspinaczkowej o długości jednej liny […]. Wyciąg rozpięty jest między dwoma stanowiskami asekuracyjnymi”.
[Informacja dla redakcji i korekty: raki się zakłada, a nie wkłada. Drobiazg, nie ma za co].Książka ma typowy porządek: dzieciństwo (Loretan zaczął się wspinać w wieku jedenastu lat), a potem kolejne wspinaczki i wyprawy. Podczas lektury nieustannie nasuwało mi się porównanie z biografią Alexa McIntyre’a pióra Johna Portera, Przeżyć dzień jak tygrys. Jest to niezwykły, pełen niuansów portret niesamowitego wspinacza, lecz także obraz środowiska wspinaczkowego tamtych lat. Mamy tło polityczne, portrety ludzi, sytuacje dramatyczne i zabawne, jest soczyście i interesująco. Poruszająco, bardzo ludzko. Ośmiotysięczniki są płaskie, Loretan niezmiennie wspaniały, opisy wspinaczek i wypraw niemal techniczne, nie wiemy, co działo się między ludźmi, wiemy niewiele, co działo się w głowie Erharda. To pozycja stworzona na potrzebę chwili i choć może jej bohater miał wpływ na ostateczny kształt, pozostaje ukryty za słowami. A może tak właśnie chciał?
Ryczące ośmiotysięczniki mogłyby być cennym uzupełnieniem biografii Kurtyki – wszak wspinali się razem, a Wojtek mówi o Erhardzie w samych superlatywach – lecz wnoszą niewiele.
Książkę czyta się nieźle, choć przekład jest nierówny. Dobre momenty przeplatają się momentami bezradnymi, gdy tłumaczka nie radzi sobie z terminologią wspinaczkową lub popada w groteskową hiperpoprawność („Jean Troillet dysponuje łagodnym głosem…”) i kalki, co jest częstą cechą nienajlepszych translatorów. A redaktor nie pomógł.
Niewiele czarno-białych zdjęć marnej jakości nie przydaje książce uroku. A blurby z tyłu nie przekonują, a już na pewno nie mówią o tym, co znajdziemy w książce.
Beata Słama
Jean Ammann, Erhard Loretan, Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki (Erhard Loretan. 8000 rugissants), przekł. Maria Zawadzka-Strączek, Agora, Warszawa 2019.
0 komentarzy