Wiadomo, jest lawinowa czwórka, ale bez przesady, po płaskim, wśród lasów można się przejść. Choć właściwie nie, bo śnieg po pachy, a nie ma turystów, którzy by przedeptali (wiadomo, turyści są do tego najlepsi, w „Betlejemce” zawsze czekaliśmy, aż ruszą niestrudzone zastępy w kozakach i przeorzą śniegi).
Można sobie oczywiście potorować, przedrzeć się i zawalczyć, ale niewiele osób wyobraża sobie, jak męczące jest takie torowanie, jak odziera z sił, a nawet zabija.
Miałam okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
Był listopad, a może początek grudnia, taki dziwny czas między porami roku, góry puste i ogromny opad śniegu. Miałam wracać na Halę Gąsienicową do „Betlejemki” po kilkudniowym pobycie w Zakopanem. Zrobiłam zakupy, ubrałam się ciepło i ruszyłam na przystanek.
I tu popełniłam pierwszy błąd: zamiast poczekać na autobus do Brzezin, wsiadłam w ten do Kuźnic – będzie szybciej. W Kuźnicach pusto, sennie, bezkresnie biało.
I tu popełniłam drugi błąd: zamiast ruszyć przez Boczań (nie ma lawin), weszłam w Jaworzynkę, bo lubię podchodzić Jaworzynką, a schodzić Boczaniem.
A w Jaworzynce pusto, sennie, bezkresnie biało, śnieg nieskalany nawet śladem liska.
Ruszyłam. Było najpierw po łydki, potem po uda. Ale co tam, kondycję mam, jestem ubrana w najnowocześniejsze osiągnięcia odzieżowo-górskie, w plecaku mam kiełbasę i cukierki, dam radę.
Przebrnęłam jakoś do stolika, potem pod górkę. Na pierwszym trawersie, tym wśród drzew, śnieg był po uda. Dałam radę. Ja nie dam? Zaczęłam jednak powoli słabnąć, było mi coraz bardziej zimno…
Podlazłam pod górkę, tam gdzie płotki, i zbliżałam się do drugiego trawersu. Śnieg po pas, momentami młóciłam nogami w miejscu. Nadciągała szarówka, takie nieoczywiste światło, gdy ma zacząć padać śnieg, zamazują się kontury, w oczy razi szara biel…
Mijała druga godzina walki, a ja zaczęłam bardzo dziwne rozmyślania: przede mną jeszcze najgorsze (jakby mogło być coś gorszego niż śnieg po pas) ‒ Królowa Rówień z nawianym śniegiem po szyję (wielu tam błądziło). W „Betlejemce” są tylko Bogdan [Słama] i Dębski. A jeśli zejdą na dół i nie zostawią mi klucza?
Postanowiłam zadzwonić.
Stojąc w śniegu po pas, wybrałam numer.
A gdy usłyszałam głos Bogdana, rozpłakałam się.
‒ Idę, ale nie mam już siły! ‒ chlipałam. ‒ Nie dojdę, nie wejdę, nie dam rady, co ja mam robić, uaaa!
No tak, było już ze mną źle, bo gdy jestem bardzo zmęczona, chce mi się płakać i zaczynam się nad sobą użalać: jestem biedna, malutka, sama, chlip…
I tu Bogdan zachował się jak rasowy człowiek gór i prawdziwy instruktor: zamiast mnie ochrzanić i zwymyślać, zakrzyknął z dużym wyczuciem dramatyzmu:
‒ Nie płacz, natychmiast zawróć po własnych śladach, bo dalej czyhają na ciebie lawiny! A jeśli czujesz, że nie dasz rady, zadzwoń po chłopców z TOPR-u, to po ciebie przyjadą.
Nie perspektywa czyhających i morderczych lawin, nie perspektywa samotnej śmierci z wyczerpania w głębokich śniegach podziałała na mnie jak elektryczny pastuch na niesfornego cielaka.
Po mnie?! Chłopcy!? Przyjechać?! Taki wstyd?! O nie…
Wygrzebałam, wymuliłam w tył zwrot i ze łzami zamarzającymi na policzkach i glutami pod nosem ruszyłam w dół.
Jeśli myślicie, że w dół w takich warunkach jest łatwiej, to się mylicie. Było tak samo ciężko, beznadziejnie i okropnie jak pod górkę. A nawet gorzej, bo doszła jeszcze świadomość porażki i własnej głupoty.
Cała przygoda trwała pięć godzin.
A na dodatek z Kuźnic na kwaterę musiałam iść pieszo, bo zero busów, taksówek i saneczek. Gdy tam dotarłam, zwaliłam się w ubraniu na łóżko i zapadłam w majakowy sen.
To była taka mała przygoda, niektórych może śmieszyć, a nawet wywołać uśmiech politowania, mówi nam jednak o kilku banalnych i oczywistych sprawach, które jednak banalne i oczywiste nie są.
No, ale przecie Wam nie będę pisała, o jakich… Sami wiecie.
Uważajcie na siebie i pamiętajcie, że być może o sobie i górach nie dowiedzieliście się jeszcze wszystkiego…
Beata Słama
(Fot. Donald Jones)
0 komentarzy