KRYMINALNA POLSZCZYZNA

Być może gdy czytacie w moich recenzjach, że książka jest źle napisana i źle zredagowana, zastanawiacie się, co tak naprawdę to oznacza. Litery są, akcja się toczy… o co jej chodzi? Akurat wpadł mi w ręce niezły i znamienny przykład. Doskonale pokazuje poziom spauperyzowania naszego języka i niskich standardów stosowanych w wydawnictwach. A pikanterii całej sprawie dodaje to, że redaktorka jest… doktorem nauk humanistycznych!

To pozycja z tak modnego ostatnio nurtu literatury górsko-kryminalnej: Sebastian Sadlej, Za szczytem.

Potrafię napisać w miarę sprawnie i poprawnie kilka słów, nie umiem jednak w ogóle, ale to w ogóle wymyślić fabuły, podziwiam więc każdego, kto to potrafi, szacunek. Autorzy górskich kryminałów jakoś na ogół dają radę, a „wciągalność” fabuły jest sprawą indywidualną. Ta akurat mnie nie wciągnęła. Ale może kogoś innego tak.

W skrócie: w chacie na stokach Śnieżnika zostają znalezione zwłoki trzech osób. W sprawę jest zamieszana antypatyczna, ale za to wybitna himalaistka, która ciągle cierpi. Oraz jej matka, dziennikarka pisząca o himalaizmie. Która też ciągle cierpi. Jest wyraźna inspiracja Wandą Rutkiewicz, która nie zaginęła na Kanczendzondze, tylko sobie dokądś poszła. Jest wymieniany i podziwiany Jerzy Kukuczka. Góry są strasznie groźne, a ten Śnieżnik to już w ogóle jest śmiertelnie niebezpieczny.

 Lecz fabuła to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć pisać, i to na wielu poziomach. I dobrze zredagować tekst.

Właściwie można by tę kwestię rozważać na poziomie najbardziej podstawowej poprawności polszczyzny, tak źle z tą poprawnością jest. Mnie jednak, oprócz poprawności, chodzi też o język, indywidualny, oryginalny, spójny, precyzyjny.

Pozycja, którą niestety przeczytałam, napisana jest językiem topornym, nieudolnym, stylem nieutalentowanego autora, który mocuje się z językiem w każdym jego aspekcie.

Ja w lot rozpoznaję, z jakiego kalibru (to słowo pasuje do kryminałów) pisarzem mam do czynienia. W tej konkretnej książce widzę takie oto symptomy kalibru bardzo niewielkiego:

 – rozpaczliwe (niby w imię dbałości o styl) zastępowanie zaimków i imion słowami „mężczyzna” „kobieta”. Np. „Wacław nigdy nie lubił pierogów. Mężczyźnie na ich widok robiło się słabo” – można odnieść wrażenie, że bohaterów jest dwóch, Wacław i pojawiający się nagle tajemniczy mężczyzna fatalnie reagujący na pierogi;

– kalki z angielskiego: wziął oddech, wziął wdech;

– ubóstwo języka: nagminne, a właściwie wyłączne używanie „ale”, choć mamy przecież „jednak”, „choćby”, „chociaż”, „mimo to”…  Jeśli chodzi o „ale” ta książka idzie na rekord.

–  nadużywanie zaimków dzierżawczych, zupełnie jakby tekst był tłumaczony z angielskiego;

– nieodróżnianie „wreszcie” od „w końcu”; „jak” od „gdy”, „kiedy”; (Niepoprawnie: „Jak byłam małą dziewczynką…”, poprawnie: „Gdy/kiedy byłam małą dziewczynką”. Chyba że wypowiadająca się osoba pochodzi z ludu – zawsze różnicujemy styl wypowiedzi w zależności od postaci); „gdzie” od „dokąd”;

– rozpoczynanie zdań od „czyli” lub „jednak”;

– ten akurat autor nie zna słowa „strona”, wszyscy patrzą w kierunku, idą w kierunku, rzucają się w kierunku, patrzą w kierunku;

– ważna informacja dla doktor nauk humanistycznych:  „wydaje się być” nadal nie jest formą poprawną;

– „zrzucił z siebie kurtkę”, „ściągnął z siebie kurtkę” (no, mógłby z kogoś innego), „wypuścił z siebie powietrze”;

Info dla korekty: nie przed każdym „jak” stawiamy przecinek, tak samo nie przed każdym słowem, w którym występuje „ąc” „ący”. Są różne imiesłowy.

No i mój ulubiony humor z zeszytów:

„Drzewa zawyły z boleścią, przygniecione białą pokrywą”. 

„…nie zdecydował się na wycieczką podczas takiej zadymy”. („Zadyma” to awantura, gdy w grę wchodzi śnieg, mamy „zadymkę”).

„…dni w odosobnionej chacie w centrum szalejącej zimy” (Gdzie zima ma centrum? Odosobniona chata?).

„…chciała jak najdalej oddalić się od tego miejsca”. Info dla doktor nauk humanistycznych: takie coś nazywamy pleonazmem. Albo masłem maślanym.

„Na ich widok podniosła się w niej pozostała część śniadania”.

„Pochyliła z rezygnacją głowę i odwróciła się w prawą stronę, tak żeby wyglądało, że zrezygnowała”.

„Zanim zdezorientowany policjant zdążył się zorientować”. (Nie, to nie jest gra słów, że niby taka zabawna).

„Do oczu naszły jej łzy”.

„Poprawiła czapkę, która ułożona była równie dobrze jak teraz […]”

„W jej nozdrza wdarł się smród”… (Ta pani nie jest koniem. Ani innym zwierzęciem z nozdrzami).

„…po wcześniejszym przetarciu ręki o spodnie wyciągnął do niej dłoń”.

„Nie będziemy nadwyrężać gościny pana Edwarda”.

„Wystarczająco już zmarnowaliście na mnie czasu”.

„…miejsce zupełnie oddzielone od cywilizacji”.

„…zaczął nerwowo przytakiwać głową”.

„Wypluła z siebie płomień, który momentalnie podniósł temperaturę wewnątrz samochodu”. (Ta pani nie jest połykaczką ognia. To po prostu nieudana i ciągnięta w nieskończoność metafora opisująca stan tej pani, daleki od komfortu psychicznego. Permanentny zresztą).

„spadająca lawina” (No bo przecież lawina niekoniecznie musi spadać, prawda?).

„na nic nie zdał by się (Podwójne przeczenie, poprawnie: „na nic zdał by się”).

„głowa wyciągnięta do przodu sterczała przed resztą jego ciała”

„Edek zwiotczał”

„Gdy dostrzegł, że chodzi o jego naszyjnik, natychmiast wypuścił zawieszkę z dłoni”.

„dom położony przy szlaku” (chyba ruina, skoro leżał?)

„twarz pełna kątów”

„rozchodziła się po wnętrzu pomieszczenia” (może wystarczy „po pomieszczeniu”?).

„unosząc głowę do góry”; „podniósł głowę do góry” (O, znów ulubione pleonazmy).

„naprzeciwko jej oczu pojawił się dobrze znany widok”

„Po chwili twarz matki rozmyła się i spłynęła po je policzkach, po czym wsiąkła w poduszkę”.

„Wznosiła telefon, by złapać sygnał”.

Autor ma najwyraźniej problem z klamkami, bohaterowie za nie ciągną (można urwać) lub je przyciskają (do czego?), a przecież wystarczy nacisnąć.

„Ostatni podryw wyrwał z niego resztki sił”. (Nie są to wspomnienia bawidamka, a opis osoby miotającej się po domu).

„magazyn taterniczy” (Potem się wyjaśnia, że to „Taternik”).

„świątobliwa modlitwa”

„Chrapanie w sypialni zatrzymało się”.

„Kazik powoli, uważając, żeby nie narobić przy tym hałasu, zatrzasnął drzwi”. (Gdy zatrzaskuje się drzwi, to trzaskają).

„Przekroczyła próg domu i grzecznie ustawiła się w rogu”.

„Odchyliła rękę, żeby nabrać impetu”.

„Edward stał się osowiały. Znacznie gorzej od niej znosił niedobór jedzenia”.

„W ostatnich latach obserwujemy wzrost popularności alpinizmu w górach wysokich”.

*

No dobrze, może ten pan nie umie pisać, ale wymyślił super intrygę i jest bardzo miły, więc wydawnictwo postanowiło wydać mu książkę (już drugą zresztą). Może jest dobrym kolegą wydawcy. W takiej sytuacji jednak powinna zdecydowanie wkroczyć redaktorka – nie wkroczyła, to ona zostawiła wszystkie te błędy, lapsusy i bzdury. Choć jest doktorem nauk humanistycznych.

No dobrze, powiecie, błędy są, ale intryga jest tak ciekawa, że nie zwraca się na nie uwagi. A większość czytelników nie wie, że czyta tekst z błędami,  bo taki jest obecnie poziom polszczyzny, więc o co ten krzyk.

Ja powiem: redaktor z prawdziwego zdarzenia te błędy widzi i wie, że redakcją zajmowała się osoba, która o redakcyjnym fachu nie ma pojęcia. Odbiera za to pracę profesjonaliście, który ma tego pecha, że nie jest, tak jak ona, koleżką prowadzącego, kuzynką naczelnego czy ciocią księgowej, ani doktorem nauk.

Bo tak właśnie wygląda polski rynek redakcyjno-wydawniczy. Profesjonalizm liczy się najmniej. Bo i po co ma się liczyć, skoro czytelnicy łykną wszystko, co podetknie im się pod nos. Już nikt, nawet recenzenci, nie awanturują się o źle postawione przecinki czy jakieś tam kalki. A polszczyna –  czyli byle jaka polszczyzna – zalewa nas zewsząd.

Teraz już wiecie, o co mi chodzi?

Beata Słama

 

 

 

 

Sebastian Sadlej, Za szczytem, SQN, Karków 2024.

(bs)

Kategorie: Książki

0 komentarzy

Leave a Reply