WIELKI EUFEMIZM, CZYLI BIOGRAFIA ARTURA HAJZERA
Szczerze mówiąc, nie zamierzałam czytać tej książki, bo zwyczajnie Artura Hajzera nie lubiłam, nie ceniłam, każde moje z nim spotkanie, czy to na gruncie towarzyskim, czy „służbowym” (festiwale) było nieprzyjemne. Miałam też ogromne zastrzeżenia do stworzonego przez niego programu Polski Himalaizm Zimowy. Dlatego zamierzałam „tylko zerknąć”… i nie mogłam się od niej oderwać. Czy po lekturze polubiłam Hajzera? Nie. Czy spojrzałam na niego inaczej, zrozumiałam, poczułam empatię? Tak.
Jak mówi w książce żona Artura Hajzera, Iza, można go było lubić albo nienawidzić. Słowa te padają dopiero pod koniec, choć powinny może na początku, bo czytelnicy „spoza środowiska”, a i ludzie gór młodszego pokolenia i ci, którzy go nie znali, wiedzieliby od razu, że przed autorem stanęło niełatwe zadanie.
Natomiast ci, którzy przy informacji o kolejnej edycji Biegu dla Słonia ze łzami wzruszenia stawiają roześmiane buźki i szpalery serduszek, będą nieco rozczarowani. A może wreszcie dobrze poinformowani?
Wydaje mi się, że największym ograniczeniem i trudnością, przed jakimi musiał stanąć autor, był niewielki zasób słów, których mógł użyć, opisując Artura Hajzera. Buc, cham, prostak, egoista, lawirant, antypatyczny, niewychowany, zarozumiały, megaloman – za mocne. Wspaniały, dobry, autorytet, pomocny, wielki wspinacz i wspinaczkowy fachowiec, charyzmatyczny, świetny biznesmen i PR-owiec – wydają się w pewnych kontekstach nieco przesadne (wyszło na to, że na nie monopol ma tylko Martyna Wojciechowska, niestosownie ostentacyjna w swych zachwytach nad Hajzerem).
Musiał więc uciekać się do eufemizmów, omówień i zamgleń. Ale też musiał uczynić ogromny wysiłek, by być obiektywnym i zwyczajnie, po dziennikarsku, uczciwym.
Czy więc książka Bartka Dobrocha, „Artur Hajzer. Droga słonia” jest, jaka jest, dlatego że trafił mu się bohater kontrowersyjny, niebędący ulubieńcem tłumów, czy też chciał, by była ona czymś więcej niż tylko biografią?
Wydaje m się, że to drugie. Udała się bowiem Bartkowi rzecz niezwykła – napisał ważną książkę o polskich wspinaczach i himalaizmie z perspektywy niedostępnej, z przyczyn obiektywnych, dla Bernadette McDonald, która jako jedyna (o, paradoksie) podjęła się opisana naszego środowiska.
Każda biografia himalaisty jest właściwie taka sama: od wyprawy do wyprawy, a pomiędzy utkane dygresje natury ogólnej (na ogół niewiele) czy fakty z życia prywatnego. Tu jest inaczej. Owszem, wyprawy są – choć nagle ich nie ma, o, ironio, z korzyścią dla książki, bo otwiera się sposobność do opowiedzenia o innych sprawach – lecz wspinanie to nie tylko wspinanie, to rozległy ‒ exusez le mot – background, spektrum zjawisk i działań obejmujących inne dziedziny, aniżeli chodzenie po górach, np. kulturę z nimi związaną. A dlaczego udało się o tym wszystkim napisać w biografii Hajzera? Ponieważ był on w centrum mnóstwa wydarzeń, animatorem, a pól, na których działał, jest zaskakująco (przynajmniej dla mnie) wiele.
O czym więc, oprócz gór i wspinaczkowej historii bohatera, które są jedynie szkieletem tej książkowej konstrukcji, pisze Bartek Dobroch?
Jak na rasowego dziennikarza i biografa przystało, przeprowadził skrupulatny research i mnóstwo rozmów – dzięki temu, na przykład, bogaty, szalenie interesujący i wstrząsający jest wątek ojca Hajzera, ich niełatwej i smutnej relacji.
Pisze o jakże ważnym śląskim środowisku wspinaczkowym (Nendza, Wielicki, Pawłowski, Nabrdalik, Chwoła, Chołda i wielu, wielu innych) i o Śląsku, z jego bluesowo-twardzielskim etosem. O początkach festiwali filmów górskich (niezapomniane, pierwsze, w Katowicach, początki Lądka), wspinaczach, którzy odeszli (Mirek „Falco” Dąsal, Rafał Chołda), o górskiej literaturze. Mamy też niemal epicką opowieść o powstaniu i upadku firmy Alpinus – pierwszej produkującej w Polsce odzież outdoorową. Czy można o takich rzeczach, jak biznesowe perturbacje, pisać w sposób pasjonujący? Bartek pokazuje, że można.
Opisuje też zjawiska, jakie pojawiły się wokół wspinania, jak na przykład nieokiełznana obecność mediów:
„Hajzer zbierał żniwo, które zasiał, zaprzęgając himalaizm zimowy w potężną machinę medialną, sponsorską i polityczną. Wielu miało mu za złe to, że pozbawił himalaizm jego romantyzmu, intymności kontaktu wspinacza z górami, że stał się w Polsce jednym z prekursorów nowej wysokogórskiej dyscypliny: himalaizmu medialnego, w którym miarą osiągnięć było to, jak sukces wyprawy został sprzedany masowemu odbiorcy. Oczywiście z perspektywy mediów było to jego wielką zaletą”.
Bartek rozmawiał, by wymienić choćby kilka nazwisk, z Elizabeth Hawley, Carlosem Carsolio, Alexem Txiconem, Pustelnikiem, Wielickim, Majerem, Nendzą, Wareckim, Marciszem. Z Moniką Rogozińską, Martyną Wojciechowską, rodziną Artura, z jego przyjaciółmi… I wieloma, wieloma innymi. Tropił motywacje, szukał fałszywych nut. Starał się pokazać rożne punkty widzenia, ocenę pozostawiając czytelnikom. Udało mu się napisać o mnóstwie ważnych spraw i zawrzeć mnóstwo ważnych informacji z wielu dziedzin – a to duża sztuka.
Czekały na Dobrocha takie rafy, jak wyprawa na Broad Peak, czy budzący ogromne kontrowersje program Polski Himalaizm Zimowy. Jak z tego wybrnął? Przekonajcie się sami. Recenzja to nie streszczenie.
To książka bardzo dobrze napisana. Językiem prostym, inteligentnym, wartkim. Bartek ma swój styl – co pokazał już wiele razy w tekstach pisanych dla „Tygodnika Powszechnego”.
Doskonały i wstrząsający ‒ dla mnie również z przyczyn osobistych ‒ jest rozdział „Człowieczy los” poświecony tragedii na Evereście i akcji ratunkowej po Andrzeja Marciniaka, zorganizowanej przez Artura Hajzera. Dobroch pokazał, że można poszukać ciekawej formy, wypaść ze schematu, a jednocześnie uniknąć egzaltacji i patosu.
Niestety, nieco do życzenia pozostawia redakcja i korekta książki ‒ wszak autor wszystkiego nie ogarnie i nie jego należy winić za drobne, ale jednak, błędy, takie jak pleonazmy, powtórzenia i literówki.
Zadziwia mnie interpunkcja i to, że wydawnictwo Znak trwa w językowym skansenie, na przykład jeśli chodzi o pisownię imiesłowów i przymiotników z „nie”. Chętnie podaruję aktualny słownik.
Gdybym to ja była autorką tej książki, dałabym jej inny tytuł, bowiem „droga Słonia” za bardzo kojarzy mi się z „nogą słonia” ‒ krótkim śpiworem bez zamka (chyba już nieużywanym) lub z Dupą Słonia – skałką na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej…
A jakaż ta „droga Słonia” była? Nie szeroka i prosta, a pełna zakrętów i wybojów. Bo, jak powiedział pewien stolarz: „Panie Arturze, w życiu nie jest tak, jak se pan zaplanujesz, w życiu jest, jak jest”.
Niech w Waszym życiu będzie tak, że sięgniecie po tę książkę. Warto.
Beata Słama
Bartek Dobroch, „Artur Hajzer. Droga Słonia”, Znak, Kraków 2018.