EVEREST NUDY I AMATORSZCZYZNY (UWAGA SPOJLER)

Jeśli chcecie wyrzucić pieniądze, bo macie ich za dużo, kupcie koniecznie książkę norweskiego autora Odda Haralda Haugego „Everest” (Edipresse). Następnie wyrzućcie książkę, bo czytać jej nie warto.

Na okładce ręka w poszarpanej wełnianej rękawicy, pękająca lina i lodowe bezmiary w tle – taki obraz może sugerować raczej przygody Johna Snowa w Krainie Północy, a nie opowieść o współczesnej wyprawie na najwyższą górę świata.

Jest też na okładce słowo „thriller”. No cóż, jeśli to jest thriller, to GDK jest stroną dla miłośników pornografii.

Autor, dziennikarz, pracuje w dużej norweskiej gazecie „Aftenposten” i publikuje (może już nie?) teksty dotyczące ekonomii. Z jakichś powodów wszedł na Everest i to być może natchnęło do napisania tej książki. Nie udało mu się jednak zasilić szeregów doskonałych skandynawskich „kryminalistów”.

Martin Molzau jest polarnikiem jakby u końca kariery i aby znów czerpać profity z kontraktów reklamowych, musi dokonać jakiegoś wyczynu. Wymyśla więc lekkomyślnie, że wejdzie na Everest.

Wyposażony w roleksa, czy innego breitlinga, i drogie okulary dołącza do komercyjnej wyprawy, którą kieruje niejaki sir Richard, schyłkowo sławny brytyjski himalaista, będący połączeniem Boningtona, Herrligkoffera, a może kogoś jeszcze. W skład ekspedycji wchodzą jeszcze: Mark, nieprzyzwoicie bogaty i roszczeniowy finansista, który ukrywa swe żydowskie pochodzenie i bardzo żydowskie nazwisko oraz to, że wyrzucono go z pracy, pogodynka z telewizji oraz alpejska przewodniczka z jakąś traumą.  No i jeszcze mądry i doświadczony Szerpa Dawa.

Najpierw uczestnicy jadą bez końca drogą nad przepaścią i boją się mijanek, potem plączą się po bazie głównej i po bazie wysuniętej ( jest napisane „górny obóz”, więc tak naprawdę nie wiadomo, co to może być), następnie przez wiele, wiele stron pakują i wypakowują butle z tlenem. Na koniec wreszcie ruszają do ataku szczytowego (od północnej, chińskiej strony), praktycznie nie odłączając się od tychże butli.

W jednym z namiotów w wyższym obozie znajdują martwego wspinacza. Nie interesują się, kim jest, i nie zabierają np. pamiątek dla rodziny. Szurają go do jakiejś szczeliny i miejsce do spania się zwalnia.

Następnie natykają się na zdeteriorowanego (chyba) Holendra, któremu wydaje się, że jest na jachcie. Tu następuję krótka moralna rozterka, w której wyniku jedna z pań robi mu śmiertelny zastrzyk, by skrócić jego męki, bo przecież nikt nie będzie sprowadzał go na dół, gdy w perspektywie szczyt, sława i kontrakty reklamowe.

Wreszcie wchodzą na szczyt – choć chyba w międzyczasie w przepaść spadła jedna uczestniczek, ale może spadła później, nie pamiętam.

Sir Richard oświadcza, że nie schodzi, bo chce na szczycie Everestu umrzeć. Jego kariera dobiegła końca, kiedyś, przed laty, dopuścił się jakiegoś górskiego oszustwa, więc skona tu sobie spokojnie i z honorem

Reszta zaczyna schodzić i po kolei umiera, a na dół docierają tylko Dawa i polarnik Martin, choć ten drugi trochę nie pamięta, jak tego dokonał.

 Na nizinach ląduje zniechęcony ogólnie do gór wysokich i korporacyjno-biznesowego świata. Zgorzkniały i poodmrażany.

Nie ma w tej książce ani suspensu, ani refleksji. Nie ma napięcia i dobrego języka. Są za to potworki językowe i bzdury, bo branża wydawnicza wymyśliła misiewiczów na długo przed tym, nim ten dziarski młodzieniec wkroczył na polityczną scenę. On jednak zniknął, a redaktorsko-korektorscy misiewicze zdają się mnożyć. W tym przypadku misiewicze to panie tłumaczki Ewa M. Bilińska i Karolina Drozdowska, oraz pani redaktorka Anna Kielan i korektorka Bożena Hulewicz. Na pewno kuzynki i ciocie wydawcy. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że ktoś pozwolił im pracować książką?

Mamy więc nasze ulubione karabińczyki i obozy bazowe (górny i dolny), mnóstwo powtórzeń i fatalną interpunkcję oraz styl.

I nasze ulubione kwiatki:

„Nie był w stanie przypomnieć sobie gdzie. Zamiast tego skinął mężczyźnie głową”.

„…pełen sceptycyzmu wyraz twarzy”.

„Nawierzchnię drogi pokrywała ziemia oraz żwir i nie miała żadnych zabezpieczeń od przepaści”.

„… z górną połową ciała zwisającą na zewnątrz samochodu…”

„… wyczołgali się, żeby rozciągnąć nogi…” [Wiadomo, z długimi nogami łatwiej wchodzi się na ośmiotysięczniki].

„… kiedy docisnął gaz, błotnista droga wydała odgłos mlaskania”.

„stracił w otchłań kamień…” [gdybyż to była jedyna literówka!]

„Mark stał z przekrzywioną głową, by nie uderzyć się w sufit”.

„Norweg czuł ucisk szpona nawet przez swoją goreteksowi kurtkę”.

„Wykonał gest dłonią wskazujący wioskę”.

„…był zupełnie blady…”

„…uniósł w górę dwa palce…”

„Martin rozejrzał się po panoramie…”

„Tam, w chmurach, leży Everest”.

„…wsunął stopy w krótkie górskie buty”.

„…wczoraj zwiększyliśmy wysokość o osiemset metrów”.

„…rozpiął suwak prowadzący do wewnętrznej części”.

„To najwyżej położone wzniesienie żwirowe na świecie – powiedział sir Richard i wskazał na zbocze wzgórza na północ od obozu bazowego. – Sięga ponad sześciu tysięcy metrów”.

„…opuścił lornetkę, nie zdejmując wzroku z góry”.

Beata Słama

Odd Harald Hauge, „Everest”,  przekł. Ewa M. Bilińska i Karolina Drozdowska, Edipresse, Warszawa 2017.

Kategorie: Książki