NOGI W CIENIU ŚNIEŻNEGO STRAŻNIKA

Zadziwiła nas wiadomość, że na Spotkaniach z Filmem Górskim w Zakopanem odbędzie się promocja książki „Aconcagua. W cieniu Śnieżnego Strażnika” Łukasza Kocewiaka, wydanej przez wydawnictwo Annapurna. A dlaczegóż nas zadziwiła? A dlategóż, że książka ta ma nieco dziwną historię. Choć nie tak znowu dziwną, biorąc pod uwagę sposób działania właściciela wydawnictwa, Romana Gołędowskiego.

A było tak. Redaktorka, która dostała to dzieło do redakcji, przeczytała pierwszy rozdział, złapała się za głowę, przejrzała kolejne, wierząc, że może dalej jest lepiej, po czym zadzwoniła do wydawcy i z wrodzoną życzliwością poinformowała go, iż tekst do niczego się nie nadaje i wszystko trzeba napisać od nowa. Wydawca jednak z niejasnych pobudek nie wziął sobie tej rady do serca, tym bardziej, że czas płynął bezlitośnie – zbliżały się targi książki w Warszawie, na których owo dzieło miało się objawić w całej swojej krasie. Redakcji podjęła się jakaś inna pani, ale na czym jej praca polegała, nie wiemy, biorąc pod uwagę tak zwany produkt końcowy…

Jest to tekst surowy, z literówkami, opustkami i błędami, lecz przede wszystkim bardzo źle napisany. Okazało się jednak, że to wydanie pilotażowe, wstępne, tak na razie, a potem będzie lepsze… Znaleźli się jednak tacy, którzy tę książkę, niestety, kupili.

Po jakimś czasie do wydawcy dotarło (a może od razu to wiedział), że coś jednak z „Aconcaguą” jest nie tak, i zwrócił się do Beaty Słamy, by dokonała redakcji. Oddajmy jej głos…

Na wstępie opracowałam siedem stron, na próbę, by sprawdzić, czy moja praca autorowi się spodoba. Zależało mu bowiem na tym, jak twierdził wydawca, by nie przepadł jego niepowtarzalny styl (sic!). Z siedmiu stron zostało chyba pięć, ponieważ motywem przewodnim  pierwszego rozdziału, w którym autor opisał drobiazgowo lot samolotem i podróż autobusem, była noga. Noga pana Kocewiaka bolała, gdy chodził i gdy siedział, a jeśli przestawała, bał się, że zaraz znów zacznie boleć. Bolała w Polsce i za granicą, w samolocie i na dworcu. Szedł powoli, bo miał chorą nogę, nie szedł szybko, bo noga bolała, siedział niewygodnie, bo czuł ból, a ponieważ czuł ból, niewygodnie mu było siedzieć.

Z dalszej lektury dowiedziałam się, że noga jakoś ozdrowiała i że niespodziewanie uległa antropomorfizacji  („Następnego dnia po otworzeniu oczu schorowana noga ma się lepiej…”), autor jednak nie porzucił tematu nóg, bo nadmienia co i raz o stopie okopowej oraz zdradza, że chętnie by nogi umył i zastosował pumeks.

Tak daleko jednak jako redaktorka nie dotarłam, bo nie dostąpiłam zaszczytu pracy nad tą książką. Wydawca napisał do mnie: „twoja próbka redakcyjna po prostu »przegrała« z dwoma innymi próbkami w ocenie grona osób wybranych przez autora”.  

Nie do końca rozumiem, o co w tym zdaniu chodzi, pojęłam jednak jedno: redaktorka ze mnie żadna, a najlepszy redaktor to taki, który podoba się autorowi. Na moją uwagę, że książka jest fatalnie napisana, wydawca odpowiedział: „Wydaję ją nie ze względu na walory literackie [autor się ucieszy!], tylko z uwagi na warstwę informacyjną, bo akurat takiej książki na naszym rynku brakuje”. Może ja się nie znam, uważam jednak, że każda książka powinna być dobrze napisana, a informacje o tym, jakim autobusem podjechać pod górę i ile kosztuje kanapka na dworcu można znaleźć w internecie.

Ponieważ nie sądzę, by redaktor, z którym tak sromotnie przegrałam w wyścigu do redakcji „Aconcagui”, a który ponoć wziął się do obróbki tego dzieła, znał się na rzeczy (dobrym redaktorom trzeba dobrze płacić, a wydawca tego nie lubi), zrecenzuję to, co mam (i ma kilkadziesiąt osób oprócz mnie), czyli wydanie pierwsze.

Pan Kocewiak zdobył samotnie Aconcaguę, przeżył przygodę życia i chciał podzielić się swoimi przeżyciami, co jest jak najbardziej zrozumiałe. Nie wszyscy jednak pisać potrafią, lecz nawet ze słabej książki można zrobić książkę lepszą, i choć jest w tym element oszustwa, autor przynajmniej wychodzi z całej historii z twarzą. Tak się jednak w przypadku pana Kocewiaka nie stało, trafił bowiem na wydawcę, który za nic ma autorytety i dobre rady, bardzo pragnie zostać królem polskiej literatury górskiej, które to pragnienie nie jest niestety poparte solidną wiedzą na temat tego, jak wydaje się książki.

Jak wiadomo, nie trzeba w górach stawać oko w oko ze śmiercią i paść ofiarą żywiołów, by napisać dobrą książkę (patrz „Prostowanie zwojów” Tomasz Hreczucha czy „Krew Bacy” Marka Ratajczaka ‒ tak, obie te książki redagowałam, ale to nie moja zasługa, że są dobre, bo dobre były od razu). Trzeba jednak mieć talent, nieco poczucia humoru albo chociaż trochę pokory…

Przebłyski poczucia humoru i autoironii gdzieniegdzie można dostrzec, giną one jednak w niepohamowanym wielosłowiu i gąszczu błędów. Zręczny redaktor mógłby, tu przyciąwszy, tu podszlifowawszy, je wydobyć, pan Kocewiak jednak („i grono osób przez niego wybranych”), zmanipulowany przez wydawcę bądź wciągnięty przez zdradzieckie wiry samozadowolenia, na fachową redakcję nie wyraził zgody.

Łukasz Kocewiak nie potrafi konstruować opowieści, budować napięcia i odróżniać spraw istotnych od błahych, selekcjonować materiału tak, by skupić się na kwestiach interesujących i ważnych. Mamy za to nieznośnie długi opis dojazdu i życia w bazie, „oczywiste oczywistości”, truizmy, banały, nieuprawnione uogólnienia oraz zdania zwyczajnie niezrozumiałe. Oto przykłady (pisownia i interpunkcja jak najbardziej oryginalne):

„Nietrudno zauważyć, że ludzie gór charakteryzują się dość surowym podejściem do świata”.

„Dlatego wysoko między ponurymi szczytami można poznać prawdziwego człowieka gór, człowieka, gdzie rzeczywistość surowo rewiduje wszelkie obietnice i przechwałki…”

„Dlatego wydaje mi się, że w górach i na co dzień wręcz nie należy być wylewnym, a jedynie konsekwentnie przeć naprzód […]”.

„Każda próba wejścia na wysoką górę musi być poprzedzona odpowiednimi przygotowaniami […]”.

„Przebywanie na znacznej wysokości na pewno nie wpływa pozytywnie na organizm”.

Nie jest też autor „Aconcagui” mistrzem  stylu… choć właściwie jest, posiadł bowiem umiejętność łączenia języka charakterystycznego dla instrukcji obsługi wszelakich urządzeń lub podręcznika dla poborowych (o ile taki jest) z językiem, którego mistrzynią była np. Helena Mniszkówna. Dodajmy do tego nieznajomość związków frazeologicznych, gramatyki, składni i interpunkcji (wykazali się nią też pan Gołędowski i pani redaktorka)… i mamy standardową pozycję polskiej literatury górskiej (choć są oczywiście chlubne wyjątki, lecz wciąż jest ich za mało).

No to jeszcze kilka przykładów:

„W głowie wypłynęły na powierzchnię myśli uprzednio skrępowane pod taflą codziennych spraw”.

„…bóstwa górskie były postrzegane przez rdzennych mieszkańców za panów sił natury…”

„Każdy najdrobniejszy nawet element przedsięwzięcia będzie wzięty pod uwagę według mojego pomyślunku”.

„Oby teraz tylko na pociąg zdążyć. Nie ma co zwlekać, szybko ruszam niczym spłoszona gazela na pustkowiu sawanny, wybijając się w sprężystym wyskoku z miejsca”.

„Na tym wyjeździe wszelkie dotychczas wyrobione zwyczaje żywieniowe zostawiłem za oceanem”.

„Biorę głęboki wdech i zaraz po chwili wydycham wszelkie powietrze do tego stopnia, że pęcherzyki płucne zapadają się i wyglądają niczym małe, suchutkie rodzynki sułtańskie [chyba niewiele osób widziało własne pęcherzyki płucne]. Co pewien czas monotonność wciągania powietrza w przestrzeń rozciągniętej klatki piersiowej przerywa zimny dotyk stetoskopu przykładanego w losowych miejscach na plecach”.

„Trzeba przyznać, że Latynosów wypełnia po brzegi pierwiastek ludzki…”

„Wyjście z namiotu przy takiej zamieci przypomina walnięcie barbarzyńskim młotem w dzwony modlitewne w świątyni buddyjskiej” [to nasz ulubiony cytat].

„Przez szeroko rozwarte nozdrza wyczuwam szczyt”.

Są też wątki pornograficzne:

„Niewiele myśląc, gramolę się w butach do środka i walę się na łożu”.

I ostatnie zdania, będące podsumowaniem całej przygody:

„Uważam, że każda daleka wyprawa wysokogórska, szczególnie zrealizowana indywidualnie, coś zmienia w człowieku. Nie wiem, czy ma na to wpływ poczucie osiągnięcia osobistego sukcesu, czy długa rozłąka z domem i styczność z odmienną kulturą i klimatem, czy nowo poznani ludzie, czy może po prostu fizyczne zmiany w mózgu na skutek niedotlenienia. Być może brak tlenu na wysokościach zabija szare komórki, a surowy klimat przenika do serca i czyni człowieka hardym [sic!] jak skała”.

Niedotlenienie… Coś w tym jest. Ale dlaczegóż dotknęło ono redaktorów, Romana Gołędowskiego i Beatę Wojciechowską-Dudek? Przecież w góry wysokie nie wyjeżdżali…

Przyznać muszę, że w miarę, jak przepisywałam kolejne cytaty, robiło mi się coraz bardziej żal autora i, choć pewnie mi nie uwierzycie, złagodziłam nieco ton recenzji. Mam jednak nadzieję, że z „hardością skały” zniesie on krytykę, a może nawet wyciągnie jakieś wnioski. Na przykład taki, by w przyszłości trzymać się jak najdalej od wydawnictwa Annapurna i pana Romana Gołędowskiego. Czego życzę przyszłym autorom (i redaktorom) książek górskich.

PO JAKIMŚ  CZASIE…

Pierwsza wersja książki, której recenzję zamieściłam niedawno, była tymczasowa, wstępna, prowizoryczna, co nie przeszkodziło wydawcy jej sprzedawać. Właśnie weszłam w posiadanie tej „właściwej”

I oto, co zobaczyłam, przejrzawszy ją jedynie pobieżnie.

Choć wydawca, Roman Gołędowski, i pani, która nie zna się na redakcji, nie zrezygnowali i tym razem z umieszczenia swoich nazwisk w stopce, głównym redaktorem dzieła został Sergiusz Pinkwart. To syn Macieja Pinkwarta, dziennikarz (m. in. „Viva”), napisał onegdaj dwie książki, które redagował kto? Ja! Nie była to orka na ugorze, ale też nie spacerek przez łąkę. A jeśli „uczeń” przerósł „mistrza”? ‒  pomyślałam i zaczęłam nerwowo wertować książkę.

Nie przerósł.

Mój niepokój od razu wzbudziło to, że książka nie jest ani trochę cieńsza, choć żeby była choć odrobinę lepsza, należałoby skrócić ją o co najmniej jedną trzecią.

Nadal jest nudna, przegadana, a obserwacje etnograficzno-socjologiczne miałkie.

Błędy ortograficzne: są.

Fatalna interpunkcja: jest.

Oraz takie pasaże, niektóre już znacie (nie, nie zmyślam, nie, to nie fake, brawo, panie Sergiuszu, odwalił pan kawał dobrej roboty):

„Biorę głęboki wdech i zaraz po chwili [sic!] wydycham powietrze do tego stopnia [sic!],  że pęcherzyki płucne zapadają się i wyglądają niczym małe suchutkie rodzynki sułtańskie [znowu gość, który zobaczył własne płuca].  Co pewien czas monotonność wciągania powietrza w przestrzeń rozciągniętej klatki piersiowej przerywa zimny dotyk stetoskopu przykładanego w losowych miejscach [sic!]. Ciarki przechodzą [o, tak]”.

A teraz uwaga! Jeśli nie wiecie, jak bardzo można rozciągnąć metaforę, patrzcie na dalszy ciąg:

„Trochę jakby ktoś rzucał we mnie oślizgłymi meduzami z ukrycia przy zgaszonym świetle [składnia!]. Ale ja przecież jestem w górach, a nie nas Morzem Bałtyckim w trakcie wysypu chełbi lub innych różowiutkich galaretowatych mieszkańców słonych wód”.

Są rymy:

„Najwidoczniej moi znajomi napotkali trudności przy tym obowiązkowym usuwaniu nieczystości”.

„Wpatruję się w rozmazany obraz, który rozciąga się niczym dobra guma do żucia. Co jakiś czas za oknem szybko śmigają [bo można przecież śmigać wolno] rozstawione przy drodze plamy [stojąca plama?]”.

„Na nic zdają się lamenty i zawodzenia, ten autobus nie zmieni biegu”.

I znów antropomorfizacja nogi (bo o nodze nadal jest sporo):

„…zorientował się, że przebywam w schronisku bez wsparcia, a z lekko utykającą nogą nie wyglądam na w pełni sprawnego”.

Są też dziewczyny z „rozgogolonymi” dekoltami i wiele innych nieprawdopodobnych zbitek słownych, dziwacznych pasusów, wpadek i byków. Słowem: czysta grafomania.

Chce jednak podkreślić, że nie mam pretensji do autora. Braku talentu nikt nie wybiera.

Mam pretensję do wydawcy, który jest bardzo nie w porządku, zarówno wobec autora, bo nie zapewnia mu fachowej pracy nad książką, jak i wobec nas, czytelników,  próbując sprzedać nam taki bubel. Wstyd.

Eliza Kujan, Beata Słama

Łukasz Kocewiak, „Aconcagua. W cieniu Śnieżnego Strażnika”, Annapurna, Warszawa 2017.

 

 

 

 

 

 

 

 

Kategorie: Książki