OCALONA UPIORNOŚĆ ZAKOPANEGO
Na zboczach Antałówki popada sobie cicho w ruinę niezwykle stylowy budynek. Z tych, które kiedyś, choć krótko, nadawały Zakopanemu niepowtarzalny charakter. Podobno ma zostać wyburzony, bo jego stan techniczny jest tak zły, że nie mam sensu go remontować. Co powstanie na jego miejscu? Gdyby deweloper czy inny inwestor pokusił się o odtworzenie budowli, wzniósłby się na najwyższe wyżyny. Ja bym na to jednak nie liczyła – deweloperzy i inwestorzy żyją w krainie prefabrykatów, projektów jak spod sztancy i bezguścia. Więc Zakopanemu przybędzie pewnie jeszcze jedna ohydna budowla.
Ten budynek to Sanato, wzniesiony w 1912 roku według projektu Eugeniusza Wesołowskiego dla Aleksandra Rumińskiego. Początkowo miało w nim być sanatorium dla gruźlików, lecz władze miasta się nie zgodziły, więc właściciel otworzył ekskluzywny pensjonat:
„W najpiękniejszem i najzdrowszem miejscu Zakopanego, na wzgórzu Antołówki, wśród balsamicznej woni kilkudziesięciu morgów lasu szpilkowego, z przecudnym widokiem na Tatry, górując o 100 metrów nad całem Zakopanem, wznosi się budynek czteropiętrowy, widoczny z daleka. Przyjechawszy do Zakopanego, nie można go minąć, nie zainteresowawszy się nim. To „Sanato”, które weszło już dziś do literatury, dzięki listom Makuszyńskiego. Dzięki temu o istnieniu „Sanato” wiedzą dziś ludzie, którzy nigdy w życiu nie wyjeżdżali z Warszawy. […] Bądź co bądź jest to jedyny w Zakopanem pensjonat zakrojony na tak szeroką skalę. („Sanato”. Pensjonat A. Rumińskiego”. „Tygodnik Ilustrowany” 1924, nr 10)
Sanatorium jednak tam powstało, gdy w 1928 roku Sanato kupił Związek Pracowników Poczt, Telegrafów i Telefonów. W 1951 roku właścicielem zostało Ministerstwo Zdrowia, a w 1985 roku przybytkowi nadano nową nazwę: Sanatorium Chorób Płuc i Gruźlicy „Pocztowców”.
Ta właśnie upiorna (kiedyś upiorna, bo działy się w niej upiorne rzeczy, teraz z racji swego stanu) budowla stała się miejscem akcji powieści Mariusza Szczygielskiego „Sanato”, wydanej przez Instytut Wydawniczy Latarnik.
Oddajmy głos autorowi:
„Po raz pierwszy o Sanato opowiedziała mi Stefania Grodzieńska, która razem ze swoim pierwszym mężem mieszkała w tym sanatorium w połowie lat 30. Najpierw na gruźlicę zachorował on, wkrótce potem ona. W tamtych latach gruźlica była chorobą, z którą medycyna nie umiała sobie jeszcze poradzić, a wyzdrowienie w dużej mierze zależało od szczęścia, więc dla większości chorych taka diagnoza była wyrokiem śmierci. Stefania jechała do Sanato z przekonaniem, że już stamtąd nie wróci. Ona i jej mąż zaprzyjaźnili się na miejscu z grupą innych młodych ludzi – wszyscy pochodzili z podobnych, dość zamożnych sfer, byli dobrze wykształceni i wiedli wcześniej raczej bezproblemowe życie […]. Jej opowieść utkwiła mi głęboko w pamięci i skłoniła do bliższego poznania historii zakopiańskiego Sanato. Odnalazłem kilka osób, których bliscy przebywali w tym sanatorium w latach 30., wertowałem roczniki gazet codziennych. Dotarłem nawet do zachowanej części archiwum Polskiego Związku Przeciwgruźliczego.
Źródłem informacji i inspiracji były również dla Szczygielskiego pamiętniki jednej z kuracjuszek, Niny Ostromęckiej.
„Nina nie bez powodu po wyjeździe z Sanato spędziła kilka lat w łódzkiej Kochanówce, czyli w szpitalu psychiatrycznym im. Józefa Babińskiego. Jej zapiski są obrazem jej choroby – z najwyższym trudem można doszukać się w nich spójnej historii, a oddzielenie prawdy od urojeń jest niemożliwe. Ten zbiór zapisanych drobnym maczkiem, niemal nieczytelnych stronic, określiłbym raczej jako bezwładny strumień nieświadomości, niż jako pamiętnik”. (cytaty za: booklips.pl)
Z takich to fragmentów, odprysków i fantazji skleił autor przerażającą opowieść o życiu w przerażającym sanatorium, która nie ma nic wspólnego z „Czarodziejską górą” Manna. Trochę to mistyfikacja, a trochę dokument, napisany językiem niezwykle stylowym, zbliżonym do tego, jakim posługiwano się ówcześnie, czyli w latach trzydziestych. Opisuje Szczygielski opłakane skutki eksperymentalnej kuracji złotem, przeprowadzanej przez tajemniczego, zagranicznego doktora. Smakowite są detale terapeutyczno-gruźlicze, Szczygielski doskonale oddaje duszną atmosferę dziwnego przybytku – choroba, izolacja, odrobina dekadencji i świadomość nieuchronnej bliskiej śmierci. Napięcie rośnie, mnożą się się upiorne epizody, zatruci „zbawiennym” złotem pacjenci zamiast zdrowieć, wpadają w otchłań obłędu.
Niestety czytelnik również, bowiem powieść staje się coraz bardziej fantasmagoryczna, dezorientująca i mętna (zapewne tak jak umysły bohaterów) aż w końcu tracimy wątek i czujemy lekkie znużenie.
Nie jest najlepszym pomysłem, gdy mąż wydaje dzieła żony, kolega kolegi czy, jak w tym przypadku, mąż męża, bo czujność mniejsza, a zaufanie większe. Brakuje „Sanato” redaktorskiego kopniaka, skondensowania, przyspieszenia, innego rozłożenia akcentów – widać w powieści braki warsztatowe, co dziwi, autor wszak jest chwalony i popularny. Bardziej fachowa korekta również by nie zaszkodziła.
Lektura to jednak warta polecenia, szczególnie tym, którzy lubią się bać. Można też rozpocząć własne „sanatowe” śledztwo, bo tak do końca nie wiadomo, co naprawdę się w sanatorium działo.
Można też obejrzeć je z bliska – jest dziura w płocie. Ale ja za żadne skarby tam nie wejdę.
Beata Słama
Mariusz Szczygielski, „Sanato”, Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2014.