ZASADY I KWASY – kilka słów o pani DR-S i etyce w górach
W ostatnich dniach uwagę środowiska wspinaczkowego, i naszą, przyciągnęły poczynania Doroty Rasińskiej-Samoćko. To dobra okazja, by wrzucić kilka kamyków do pokrytego rzęsą bajora, jakim w ostatnich latach stała się etyka wspinaczkowa.
O tym, że DRS nieco mija się z prawdą i bardzo się podziwia, pisałyśmy w marcu tego roku. Tu możemy załkać, że nasza strona – na której można zobaczyć coś więcej niż zdjęcia lasek na tatrzańskich szczytach z wypiętymi tyłkami w legginsach – nie ma kilkuset tysięcy obserwujących i nie cytują nas żadni dziennikarze, no, ale programowo nie płacimy za reklamę i czekamy, aż sukces zrobi się sam. Mimo to nasz tekst przeczytało kilkaset osób, w większości ludzie gór. Było w nim zestawienie wspinaczy, którzy w tym samym dniu co DRS ukończyli kompletowanie Korony Himalajów, dowodzący, że nie była ona jedyna, pierwsza i najwspanialsza.( Nie powiem, zrobienie takiego podsumowania zajęło mi z godzinę, lecz nie prosiłam czytelników o kupno kawy. Choć w przyszłości warto to rozważyć – bs). I co? I nic. Zero reakcji i olśnień. DRS objeżdżała wszystkie festiwale – nawet te ambitne – snuła swoje opowieści i rozdawała autografy, ku zachwytowi tzw. fanów himalaizmu, bo prawdziwi himalaiści trochę się dziwili, jednak tylko szeptali po kątach.
Aż tu nagle list podpisany przez kilkunastu ludzi gór, który nie odkrywa Ameryki. I pojawił się za późno. Dlaczego właśnie teraz – nie wiadomo.
A nie, pierwsze protesty dało się słyszeć, gdy DRS dostała Kolosa, a Bartek i Oswald nie. Ale nie były jakieś głośne. O tym też pisałyśmy. No, ale te nasze zasięgi…
O co tu tak naprawdę chodzi? Bo przecież nie o zaprzeczenie, że DRS ma Koronę Himalajów.
O coś o wiele ważniejszego.
Wspinanie w górach nie jest dyscypliną, którą da się dokładnie zmierzyć. Nie ma ułamków sekundy i białych linii. Nie ma sędziów. Dlatego tak bardzo ważna jest etyka. Żelazne zasady. Przez długie lata były szkieletem pomagającym trzymać pion, światłem w mroku. A środowisko wspinaczkowe było wzorem w kwestii ich przestrzegania.
Przypadki wpadek tropiono i bezlitośnie piętnowano. Jak na przykład kradzieże. Dwóch kolegów, którzy się ich dopuścili, przez długie lata nie mogło wrócić na łono środowiska. Jeden tego nie doczekał i umarł.
Z pewnością wystarczyłoby przestrzeganie dziesięciu przykazań, jednak środowisko dopisało własne zasady. Na przykład tę, że „Przyjaciela nie opuszcza się nawet wtedy, gdy jest bryłą lodu”. To oczywiście spore uproszczenie, sytuacje w górach są różne, prawdą jest jednak, że w ostatnich latach doszło do kilku takich opuszczeń, choć można było inaczej, lecz zostały przemilczane – jakby moraliści cały swój moralizatorski zapał wyczerpali na piętnowaniu Adama Bieleckiego, który odpokutował swój nieewidentny błąd z nawiązką – a zasady moralne i zwykłe człowieczeństwo nagle się zrelatywizowały.
Przebąkiwano w kuluarach, że ten i ów wolał ratować własny tyłek niż kolegę, ale potem na coś wszedł i mu to zapomniano. Gadano, że inny po śmierci kolegi pojechał zaraz na następną wyprawę, strzepując z siebie tragedię jak wiosenna mżawkę, ale co tam, ma sukcesy. Nikt nie mówił głośno o himalaiście, który wyruszył w góry z klientem, a gdy ten zginął, bo himalaista go zostawił, okazywało się, że był „jedynie” partnerem. Światowym środowiskiem wspinaczkowym wstrząsnęła historia Pakistańczyka konającego na oczach żądnych szczytu niedotlenionych rzesz.
Takie przypadki mogłaby w Polsce zbadać komisja PZA. Ale takiej już nie ma.
Drugą zasadą, niby powszechną (przykazania!), ale w środowisku wspinaczkowym szczególnie istotną, jest ta, że w kwestii przejść i osiągnięć się nie kłamie. Gdy się wspinamy, nikt nas nie obserwuje. Jest tylko nasze słowo. Wizytówką wspinaczy są wykazy przejść, w których podaje się prawdziwe informacje. Dokumentacją osiągnięć i eksploracji szczegółowe relacje. Wszystko opiera się na zaufaniu i na etyce właśnie. Dlatego tak szerokim echem odbiła się sprawa Golden Lunacy i Malanaphulan – te ściemki nie były spektakularne, wspinacze naprawdę te drogi przeszli, jednak nie byli precyzyjni w ocenie ich trudności i przebiegu. Niby detal. A jednak stracili twarz. Bo, jak napisano w raporcie komisji badającej jedną z afer: „Wszyscy chcielibyśmy, aby, szczególnie podczas dokumentowania eksploracji odlegle położonych ścian, gór czy jaskiń, obowiązywał standard bliższy naukowych publikacji niż tekstów reklamowych”.
Oczywiście były ściemy zamiecione pod dywan, bo dopuściła się ich osoba sławna i zabrakło odwagi, by jej to wytknąć. Tym bardziej wstyd.
Niestety góry, zarówno te mniejsze, jak i Himalaje, w ostatnich latach stały się sceną dla ludzi, którzy się reklamują, sprzedają, leczą kompleksy i gonią za łatwym poklaskiem. Pojawiła się konieczność rozróżnienia, kto jest himalaistą, a kto turystą. O elicie nie ma już mowy. A dla tzw. fanów himalaizmu, którzy bredzą o pokonywaniu siebie i spełnianiu marzeń (konieczne jest serduszko z palców) i którzy stoją w kolejkach po autograf DRS, pracownicy elektrowni czy nastolatki, osiągnięciem jest każde wejście na górę, która ma ósemkę z przodu (inne się nie liczą), nieważne z tlenem, na plecach szerpów czy bez odrywania się od poręczówki. Chłopcy z Sawy spędzający tygodnie w mroźnych ścianach na końcu świata, Gosia Jurewicz wisząca samotnie w pionie na efemerycznych haczykach, czy Marek Raganowicz patrzący w gwiazdy na Ziemi Baffina i moknący w ścianie Trolli są dla fanów czymś mentalnie nieosiągalnym i niedostrzegalnym. Nieefektownym. A przecież to oni tworzą historię wspinania.
Niestety tacy fani się wypowiadają i wołają z otchłani ignorancji, że piekiełko, że zazdrość, że niszczenie jednostki, że hejt, że niech każdy robi, co chce. Nie dostrzegają, że idzie o sprawę fundamentalną. O prawdę.
Szkoda nam pani Doroty. Mogła zapisać się nieskazitelnie jako pierwsza Polka, która zdobyła Koronę Himalajów. W całkiem przyzwoitym czasie. Wystarczyło nie przyjmować standardów „tekstów reklamowych”, wyczuć, co można mówić, a czego nie, zachować proporcje. I skromność. Posłuchać krytyków. Zabrakło.
ek, bs
Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply