BABY GÓROM II
Zamiast motta
Święto Kobiet. W byłej Jugosławii towarzystwo górskie „Mosor” ze Splitu urządzało do 1974 r. w dniu 8 marca alpiniady „Sto kobiet na szczycie Mosora” „Sto žena na vrch Mosora”. W 1978 r. udało się zaciągnąć 1350 szt. (ile procent normy?) alpinistek i turystek górskich.
… dlaczego kobiety są oceniane tą samą miarą co mężczyźni?
Maria Rewaj
(Walny Zjazd KW. T.2/69)
„… bo stało się jasne: najtwardszymi mężczyznami są dzisiaj często kobiety.”
DIE ALPEN 11/78
(po zimowym wyczynie Polek na Matterhornie)
W CO SIĘ UBIERAJĄ?
Obecnie nasze górskie ubranie niewiele się różni od męskiego. Od lat panuje tu wszędobylski uniseks. Ujednolicania ubiorów zaczęło się dawno. Na początku XX wieku Zygmunt Klemensiewicz pisał:
Strój pań powinien się w swym składzie zbliżać, o ile możliwości, do męskiego. W szczególności konieczne jest na wycieczkach trudniejszych użycie spodni, które i w łatwiejszym terenie znacznie są wygodniejsze od najkrótszych choćby spódniczek. Krój ich nie powinien być za wązki ani znów z drugiej strony przypominać tureckich szarawarów. W pobliżu siedzib ludzkich, w schroniskach i w dolinie, wdziewają panie jednakże lekkie, swobodne spódniczki, które noszone pozatem w worku mogą służyć jako rezerwa lub do okrycia w czasie biwaku. Miejsce koszuli flanelowej zajmuje takaż bluzka a kurtka zbliża się krojem do krótkiego żakietu kostyumowego. Nietrzeba chyba dodawać, że noszenie w górach gorsetów, wysokich obcasów z korkami, batystowych bluzek i strojnych kapeluszy jest niedopuszczalne, podobnie jak u mężczyzn długie surduty i twarde kapelusze. Pomijając już niehygieniczność tych przyborów trzeba pamiętać, że tak ubrane osoby sprawiają wrażenia komiczne, a nawet wprost odrażające ilekroć, a zdarza się to z reguły, trudy wycieczki i złośliwa aura w niwecz obrócą kunsztowne zabiegi toaletowe.
Powyższy apel uchyla nieco rąbka tajemnicy, co panie idące w góry potrafiły włożyć. Przyznać jednak muszę, że w tzw. naszych czasach również zdarzają się kobiety-zjawiska i jest na czym oko zawiesić.
Uzupełnieniem stroju jest makijaż i tu różnimy się od mężczyzn znacznie. Nosimy cały zapas różnych poprawiających urodę i samopoczucie drobiazgów. Są więc kremy: szminki i pomadki, z witaminami i bez, pudry, fluidy, kredki, ołówki, konturówki, korektory i depilatory, suszarki, lokówki, wałki, lakiery, żele, pianki itp. itd.
Zdychamy i pocimy się obficie pod ciężarem plecaka. Na pytanie naszego ukochanego mężczyzny: „A coś ty tam, do cholery, naładowała?”, odpowiadamy niewinnie: „Nic, to tylko kosmetyczka”.
JAK ONE TO ROBIĄ?
Gdy na którymś z festiwali filmowych w Katowicach żona jednego z reżyserów zapytała, jak się to robi tam w górach, mając na myśli sikanie, odparłam bez namysłu, że odkąd zostałam instruktorem PZA, sikam na stojąco. Odpowiedź ją zadowoliła, a ja zapomniałam o całym zajściu, aż do chwili, gdy wpadła mi w ręce książka Kathleen Meyer Ekologiczna defekacja, czyli jak się załatwiać żeby nie załatwić lasu. Otóż w rozdziale piątym noszącym tytuł „Tylko dla kobiet: jak sobie nie nalać do butów” autorka podchodzi do problemu w sposób naukowy, przeprowadzając masę doświadczeń, oraz uwzględniając psychologiczny aspekt całego zagadnienia.
Ileż prawdy jest w stwierdzeniu, że największym naszym sekretem jest samo to, że w ogóle musimy sikać. Pani Meyer dowodzi, że jeżeli tylko uporamy się z psychiką, to przy odrobinie praktyki my także możemy oddawać mocz „po męsku”, w niedbałej pozie i ze zblazowaną miną, dumne, że sprostałyśmy wyzwaniu.
Dziewczynom wspinającym się latem poleca sposób, który nazwałabym „przerwa podczas wspinaczki zapieraczką”. W namiocie idealnym rozwiązaniem jest puszka po kawie. A metodę ze specjalnym lejkiem dla kobiet (stosowaną czasami w żeglarstwie) uważam za doskonałą do wykorzystania w górach wysokich.
DLACZEGO TO ROBIĄ?
Dlaczego my, kobiety, się wspinamy, jest naszą słodką tajemnicą i nie zamierzam go wyjawiać. Zajmę się raczej poszczególnymi etapami i elementami rywalizacji wspinaczkowej.
Wertując stare „Taterniki”, natknęłam się kiedyś w artykule o Jadwidze Pierzchalance na następujący fragment:
„Pewnego dnia, a było to w lipcu 1934 roku, wziąwszy potajemnie 12-metrowy sznur od bielizny i namówiwszy przygodnego znajomego, zaprowadziła go na grań Kościelca. I tak zaczęła się jej taternicka kariera. Następne lata przyniosły szereg sukcesów”.
Myślę, że teraz nie jest to takie proste wobec konkurencji panującej na rynku. Nie oznacza to bynajmniej, że rywalizacja w damskim alpinizmie jest rzeczą nową. Istniała od jego zarania, tylko dawniej nie panował taki tłok. Kobiety ścigały się w Alpach, Tatrach, Himalajach …. Na początku XX stulecia rozegrał się na dwóch półkulach głośny pojedynek dwóch rekordzistek amerykańskich – pań Fanny Bullock i Annie S. Peck.
Pani Bullock w lipcu 1906 rku weszła na Pinnacle Peak (6932 m) w Kaszmirze, a jako że oceniono go błędnie na 7100 m, została pierwszą kobietą, która przekroczyła granicę 7000 m. Zdenerwowało to strasznie ambitną Annie, która podjęła wyzwanie i w sierpniu 1908 roku weszła na Huascaran Norte (6555 m). Ogłosiła wówczas, że według jej obserwacji (!) Huascaran ma wysokość 7135 m, co daje jej rekord zarówno żeński, jak i męski. Była to wierutna bzdura, ale informacja ta tak ubodła Fanny, że rok później wysłała do Peru specjalną ekspedycję pomiarową, po czym w prasie alpinistycznej zamieściła wzmiankę: „Wysokość niższego szczytu, na który miała wejść panna Peck, ustępuje o ok. 1500 stóp tej wysokości, jaką osiągnęła pani Bullock”.
Czy czujecie, ile w tej historyjce prawdziwie kobiecej zawziętości i przewrotności?
Rywalizacja z mężczyznami wyglądała inaczej. Tu oni wytyczali cele i ustalali granice. W roku 1970 Halina Krüger pisała:
Gdy 10 lat temu robiłam pierwsze samodzielne przejścia w zespołach kobiecych w Tatrach, wysłuchiwałam wiele uwag, że nie mają one racji bytu, no, jeszcze na drogach klasycznych, ale hakówki – to nie dla kobiet, tam potrzebna jest siła fizyczna i wiele innych przymiotów, które rzekomo mają posiadać tylko mężczyźni. Gdy dwa lata później – w r. 1962 – w dobrym stylu przeszłyśmy z Janką Zygadlewicz „Wariant R” na Mnichu, górny pułap kobiecych możliwości przesunął się w opinii kolegów taterników na góry typu alpejskiego.
Po samodzielnym przejściu z Wandą Błaszkiewicz (Rutkiewicz) Wschodniej ściany na Grépon i filara Trollryggen w Norwegii oraz dwóch wycofaniach się ze ściany Grand Capucin – chyba trudniejszych nawet od udanych wspinaczek – słyszę teraz od kolegów, że kobiety nie nadają się na wyprawy w góry najwyższe.
Niezłego bigosu w tym całym wspinaniu narobiła Wanda Rutkiewicz. Nie dosyć, że wspinała się dobrze, to jeszcze miała tzw. podejście sportowe. Faceci zgrzytali zębami, gdy podkaszała im co smakowitsze kąski, dokonując pierwszego polskiego wejścia na Everest w 1979 roku i na K2 w 1986 roku. Gdyby cały zespół cech jej przypisywanych miał mężczyzna, mówiono by o nim: twardziel, indywidualista, ambitny, wie, czego chce. Wanda była kobietą, więc nie była twarda lecz uparta, lubiła się kłócić, jej ambicja była chora, a do celu szła „po trupach”. Przytaczam tu tylko zasłyszane męskie opinie.
Dawne ZSRR było specyficzną enklawą. Tam nie było mowy o rywalizacji damsko-męskiej. Była tylko szeroko pojęta współpraca na każdym etapie i wspólny front pracy na wszystkich odcinkach budowy zwanej wyprawą. Męską rzeczą było dowodzić, a kobiecą wiernie słuchać. Aż w końcu…
„Powracam wspomnieniami do wiosny 1972 roku. 8 marca. Kwiaty. Doskonały nastrój. Ale otrzymałam tego dnia najlepszy podarunek. Mąż podarował mi ideę samodzielnego wejścia żeńskiej grupy” – pisała Elwira Szatajewa, jedna z czołowych alpinistek radzieckich tamtego okresu. Otrzymana od męża dobrodzieja idea zaowocowała po kilku miesiącach kobiecym wejściem na Pik Korżeniewskiej.
Podstawowym zadaniem eksperymentu zwanego wyprawą kobiecą miało być przełamanie bariery psychologicznej. A barierą ową było twierdzenie, że kobiety i doby nie przeżyją bez jakiegoś wypadku. O ile pierwsza próba na Korży powiodła się w pełni, to już dwa lata później ośmioosobowy zespół kobiecy zawiódł straszliwie kierownictwo Federacji Alpinizmu, umierając grupowo na Piku Lenina. Przez następnych 20 lat kierownictwo nawet słyszeć nie chciało o żadnej żeńskiej inicjatywie.
GOSPODYNIE WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ
Na początku 1995 r. na firmament polskiego alpinizmu, jak diabeł z pudełka wskoczyła Mariola Popińska. Pozrywała kajdany trzymające ją przy zlewozmywaku i postanowiła robić coś w rodzaju „łańcuchówki” globusa. Już sam projekt wlał ciepło i nadzieję w serca wielu gospodyń. Niejedna z nas ocierając ukradkiem łzy wzruszenia mówiła sama do siebie:
– A jednak można, wystarczy chcieć.
Zaczęła ostro. W styczniu wkosiła Mt Vinson na Antarktydzie, zaliczając pierwsze polskie wejście. Potem weszła na Aconcaguę. O Marioli zrobiło się głośno, w dużej mierze dzięki staraniom własnym bohaterki. Radio, prasa (również alpinistyczna) i TV donosiły o przygotowaniach do Everestu. Dzieci „Gospodyni” ze zrozumieniem zaciskały pasa, mąż zastawił dom i spoglądał wkoło co by tu jeszcze? A wszystko było podporządkowane jednemu celowi – samorealizacji matki i żony.
Och, zazdrościłyśmy Mariolce takiego chłopa i takich dzieciaków. Gdyby nam się tak trafiło, to kto wie, może i przed nami jakiś Everest (za przeproszeniem) otworem by stanął. Nie dygnęła jednak Mariolka tego Everesta, a szkoda, bo już zastanawiałam się, jak swoje hektary (posiadam 10, IV-V klasa) zastawić. Póki co, zaczynam swoim dzieciom i psu ograniczać jedzenie. Niech się przyzwyczajają. Będzie jak znalazł, gdy mamusia realizować się zechce.
Joanna Piotrowicz
(Fot. Beata Słama, obok Joanny: Alex Honnold i Sean Villanueva O’Driscoll)
0 komentarzy