PO CO
Temat gór wciąż bawi i podnieca. Szczególnie opowieści o górskich tragediach (prócz tak modnych wynurzeń rodzin wspinaczy), jak zresztą zawsze. Rzucają się więc na góry wszelkiej maści dziennikarze i dziennikarki, bo dziś napisać książkę górską dla laików jest bardzo prosto: wystarczy obłożyć się pozycjami napisanymi już wcześniej, pogrzebać w internecie, tu wyszperać cytat, tam natrafić na wypowiedź (przyznać muszę, że wymaga to trochę pracy), potem skleić to odrobiną egzaltacji i współczucia, dopchać spekulacjami i książka gotowa.
Tak właśnie zrobiła Rachela Berkowska, autorka Życia za szczyt, która do tej pory pisała, między innymi, do czasopism kobiecych.
Zastanawiam się, tak przy okazji, z myślą o jakiej grupie czytelników podobne książki są tworzone? Z pewnością nie z myślą o ludziach gór (lecz kim właściwie są w dzisiejszych czasach ludzie gór?!). Oni opisywane wydarzenia najczęściej znają z autopsji z lub bezpośrednich relacji, mają je dokładnie omówione i przedyskutowane. Przekłócone i przepłakane. I nie bardzo interesują ich (i mnie) kolejne dzieła państwa dziennikarzy i ich spekulacje. Wywołują raczej zniecierpliwienie i znużenie. A nawet uśmiech politowania.
Zastanawiam się też, co skłoniło Rachelę Berkowską do napisani książki o wypadkach górskich, skoro powstała książka Krysi Palmowskiej?
No ale przecież Zaklętym w górski kamień to książka trudna i żmudna, drobiazgowa i pozostawiająca niewiele miejsca na spekulacje. Nie nie ma w niej łzawych kawałków, nie ma dokręcania emocjonalnej śruby i górnego „c”, nie ma egzaltacji, którą tak lubią fani Mackiewicza i wyznawcy Kukuczki.
Zastanawiam się, po co brać się na przykład do tematu śmierci Barbary Kozłowskiej czy Stanisława Latałły, skoro napisano o tym w wielu książkach i dokładnie przeanalizowano? Skoro pisali o tym naoczni świadkowie i bohaterowie wydarzeń?
Jaki jest cel pisania o Tadeuszu Piotrowskim, skoro jego żona odmówiła współpracy z autorką? Przyzwoitość nakazywałby porzucić ten temat.
Na dodatek sprawa Piotrowskiego była skomplikowana i kontrowersyjna, podzieliła środowisko, niektórzy wygłaszali skrajne w swej ostrości poglądy, inni zdanie zmieniali, opinie weryfikował czas i nie na siły i wiedzę pani Berkowskiej jest porywanie się na taki temat, szczególnie że nic nowego do sprawy nie wniosła, a ograniczoność miejsca skazała ją na powierzchowność. No i wszystko zostało opisane w książce wydanej przez Danutę Piotrowską czy w autobiografii Jerzego Surdela.
Właśnie, „zostało opisane” …Większość wydarzeń, jak już wspomniałam, ma swoje opisy i analizy, pisało o nich wielu autorów. Nasuwa się więc pytanie o granice: gdzie kończy się korzystanie ze źródeł, a zaczyna żerowanie na pracy innych? Czy można wziąć fragment czyjejś książki i napisać to samo, tylko własnymi słowami?
Gdzie kończy się chęć przypomnienia i upamiętnienia, a zaczyna zwykłe żerowanie na tragedii?
Historyk również korzysta ze źródeł, ma jednak background w postaci dogłębnej znajomości tematu, kontekstów i sensów, potrafi interpretować źródła i odnosić się do nich krytycznie. Rachela Berkowska jest jak sroka: tu coś zabierze, tam coś porwie i wije gniazdo. Które rozpadnie się przy najlżejszym podmuchu.
Na tylnej okładce porównano ten sposób tworzenia książki do układania puzzli, ton wskazuje, że to zaleta. Tymczasem przytaczanie wypowiedzi, np. z prasy czy spotkań na żywo, obciążone jest ryzykiem, ponieważ wypowiadający się z czasem zmieniali zdanie, potem mówili co innego, opinie wykuwały się w ogniu dyskusji, zmieniały się realia i kryteria oceny. Można więc przytoczyć tę wypowiedź, a nie inną, tym samym kształtując opowieść według własnej koncepcji, według tego, co tak naprawdę chce się powiedzieć.
Ponieważ wydawnictwo Prószyński i S-ka i tym razem nie zatrudniło konsultanta (na jego brak skarżyła się już Agata Komosa-Styczeń), są błędy, przekłamania i uproszczenia. Oto kilka przykładów.
Al Rouse z partnerami nie mógł mieć w planach powtórzenia drogi „Magic Line”, ponieważ nie miała ona jeszcze wówczas przejścia (Reinhold Messner ją wymyślił, lecz nie zrobił). Pokonali ją po raz pierwszy Wojciech Wróż, Przemysław Piasecki i Peter Božik. Powtórzona została dopiero w 2004 roku
Piotrowski nie wrócił z Filara Narożnego z odmrożonymi palcami – wrócił bez palców. Nie amputowano mu też po Noszaku pięciu palców (autorka pisze nawet o dziesięciu), bo już ich nie miał. A więc zagadka: ile palców miał Tadeusz Piotrowski?
Czas jego banicji po wyprawie na Lhotse skończył się w 1978 roku, a nie, jak wynika informacji podanej przez autorkę, w 1986.
Gdyby zatrudniono konsultanta, z pewnością nie pozwoliłby, by w tekście znalazły się takie passusy, jak:
„Przy podejrzeniu obrzęku płuc czy mózgu szansę na przeżycie daje natychmiastowe obniżenie wysokości”.
„Obniżył wysokość i teraz znajduje się już poniżej sześciu tysięcy”.
(Ja nie umiem obniżać wysokości gór czy też przełęczy. A wy?)
„Do szczytu ciągle brakowało mu około stu pięćdziesięciu metrów przewyższenia”. (Przewyższenie a odległość do szczytu to dwie różne rzeczy, nie wiemy, więc na jakiej wysokości i jak daleko od wierzchołka znajdował się wspinacz).
„[…] rozważa zjazdy w dół”.
„[…] punkt asekuracyjny na stanowisku wpięty jest wysoko”.
„[…] trawers jest słabo asekurowalny”.
„[…] koniec liny był na sztywno wpięty do stanowiska”.
I nagminna przełęcz Lho La. La to przełęcz. Starszym czytelnikom przypominają się od razu siostry sisters i serek fromage.
Konsultant rozważyłby być może, czy autorka ma prawo lekką ręką przytaczać cytat, z którego jasno wynika, że tragedii na Evereście winny był Gienek Chrobak, ponieważ wybrał drogę zejścia wiodącą lawiniastym terenem. Czy też powtarzać dywagacje, po co koledzy wyszli zdobywcom Everestu naprzeciw. Oszczędźmy tego rodzinom chłopaków.
A może wystarczyłby po prostu dobry i wnikliwy redaktor? Rachela Berkowska na końcu książki dziękuje redaktorowi (prowadzącemu) za jego pracę, ja na jej miejscu bym się na niego obraziła. Gdyby bowiem poważnie potraktował swoje zadanie, nie znalazłby się w książce takie fragmenty, jak na przykład:
„[…] ale ich gesty obracały się wniwecz wobec braku obycia z górami”.
„unosił się emocjami”
„Festiwalowy namiot zdaje się nie oddychać”. (Byłam na tej prelekcji, wszyscy oddychali i słuchali z zainteresowaniem).
„Piętnastego lutego obaj z Jerzym Kukuczką stają na wierzchołku”. (Zagadka: ile osób stanęło na wierzchołku?)
„Rosnący brzuch żony nie przysłonił marzenia o górze”. (To lubię najbardziej).
Dopuszcza się też Rachela Berkowska rzeczy wysoce niewłaściwej: próbując nieco zbeletryzować narrację i zbudować nastrój (głównie grozy i dramatu), spekuluje i dorabia, wkłada w głowy bohaterów niepomyślane myśli, prezentuje swoje domysły („Wiedział, że nie da rady jej unieść, był już tak słaby, a może nie usłyszał kolegi – kto wie”).
Wie, co czują żony i dzieci wspinaczy, wie, co czuli wspinacze i co ich bolało.
Upycha też między dramatyczne opisy banały i oczywistości:
„Nikt nie musi pytać, co czuje wspinacz, któremu partner właśnie zmarł w ścianie. Nikt nie chce tego wiedzieć. To skrajny stres”.
„Wspinacze wiedzą, że takie wejście na ścianę śnieżno-lodową jest niczym bilet w jedną stronę”.
„Taki lot to gigantyczny stres, strzał adrenaliny”.
Bohaterowie – głównie wspinacze i wspinaczki, którzy zginęli – opisywani są w poetyce przypominającej opisy bohaterów pracy socjalistycznej. Wszyscy są wspaniali, niezłomni i fantastyczni. To zniechęca do lektury i czyni opis nieprzekonującym. Spłaszcza charaktery, zaciera niuanse.
Czy Rachela Berkowska pokusiła się o zgłębienie fenomenu ludzi narażających życie dla czegoś tak iluzorycznego i mało znaczącego wobec obrotów sfer niebieskich, jak zdobywanie szczytów i pokonywanie skalnych ścian? Czy pochyliła się nad motywami nimi powodującymi? Nie. Uznała, że sprawę załatwi garść cytatów, z obowiązkowym profesorem Rynem na czele.
*
Książka zaczyna się od wypadku najwcześniejszego, na Shivlingu w 2016 roku, kończy na śmierci Stanisława Latałły na Lhotse w 1974.
Shivling to była niezwykle dramatyczna akcja ratunkowa, bardziej chyba niż ta na Nanga Parbat po Tomka i Eli, ponieważ zakończona śmiercią dwóch wspinaczy, ponieważ ratujący ich koledzy praktycznie zdani byli tylko na własne siły. Nie było jednak o niej tak głośno, jak o tej drugiej, no bo co to za góra Shivling, bo kto zna wspinaczy (Łukasz Chrzanowski i Grzegorz Kukurowski), którzy nie nazywają się Kukuczka czy Mackiewicz. (Dlaczego w tytule rozdziału jest tylko nazwisko Łukasza Chrzanowskiego, nie mam pojęcia). Wiem, że zarówno rodziny chłopaków, którzy na zawsze zostali na górze, jak i ratujący ich koledzy chcieli, by przetrwało po tych wydarzeniach jakieś świadectwo, stąd może taki porządek rozdziałów, służący wyeksponowaniu tej właśnie historii. To zrozumiałe, i wspaniale, że Rachela Berkowska podjęła się napisania o tym. Wydaje mi się, że jest to jedyny rzetelny tekst w tej książce, bo oparty na bezpośrednich relacjach uczestników wydarzeń. Najbardziej emocjonalny. I najlepiej napisany. Wystarczyłby jednak solidny artykuł. Nie trzeba byłoby, by stworzyć książkę, wyciągać, spraw starych, kontrowersyjnych, bolesnych i nietajemniczych. Pisać książki niepotrzebnej. Chyba że autorce. Pełnej nieuprawionych wniosków, źle wybranych cytatów, wtórnej. I z niebieską okładką.
Beata Słama
Rachela Berkowska, Życie za szczyt, Prószyński i Ska, Warszawa 2021.
0 komentarzy