Pewnego razu pewien Autor poprosił mnie, bym zredagowała jego nową książkę. Pracowałam nad dwoma jego dziełami, jedno wyszło dobrze, drugie gorzej, jednak w sumie nieźle.

Jestem raczej solidną firmą, nie zawalam terminów, tu jednak chyba po raz pierwszy w życiu zawaliłam i pracowałam nad książką niemiłosiernie długo, choć roboty było sporo, bo na Autora  spadła pomroczność jasna – humor, polot i inteligencja gdzieś się ulotniły, a pozostały nudne sentymenty dziadunia powracającego z uporem maniaka do „kraju lat dziecinnych”. Ponadto  niemiłosiernie nudna fabuła, nieudolny język, postacie ledwie zarysowane, dużo pisania o niczym, jedynie koloryt lokalny jakoś się bronił. Ale o kolorycie było w poprzednich jego książkach. Ileż można…

Autor zaczął się denerwować – pisałam, że robię, że już niedługo…

Autor zaczął mnie obrażać. Nie zdzierżyłam, odesłałam mu niedokończoną redakcję, zakończyłam współpracę i zerwałam kontakty. Szkoda życia na chandryczenie się.

Gdzieś w grudniu, w końcoworocznym rozrzewnieniu napisałam, że możemy wrócić do tematu, dokończę robotę, bo jestem mu to winna.

Autor jednak przez czas mojej absencji towarzyskiej nie próżnował, znalazł redaktora, a nawet kilku, bo, jak powiedział, lekko lekceważąco i nonszalancko, żebym sobie nie myślała, dobrych redaktorów jest w bród.

Tak więc nad książką pracował Znany Krytyk (poddał się), Sekretarka Znanego Pisarza oraz Marny Pisarz (redagowałam dwie jego książki, to wiem, że marny).

Coś się jednak załamało i książka nadal nie była skończona.

Autor przesłał mi tekst, który niespecjalnie odbiegał od oryginału, i nawet zastanawiałam się, czy ktoś rzeczywiście nad nim pracował. Książka nadal była nudna, przegadana i źle napisana.

Słowem, Autor wywalił w błoto sporo kasy.

Za to książkę chciał wydać Zły Wydawca (ZW).

Autorze, mówię, na ZW zawsze będzie czas, może spróbujmy w Naprawdę Dużym Wydawnictwie (NDW). Mam kontakty.

Wróciliśmy więc do „mojej” wersji książki. Przysiadłam, przygotowałam, poczyniłam istotne i żmudne zmiany (wiedząc, że jeśli NDW książkę weźmie, to i tak będzie jeszcze redagowana).

NDW książki jednak wydać się nie zdecydowało, co obszernie i inteligentnie uzasadniło.

Nie wydaje mi się jednak, aby to uzasadnienie dało Autorowi do myślenia, bowiem zaślepiony był ideą wydania swego dzieła za wszelką cenę i nie będzie mu jakieś Naprawdę Duże Wydawnictwo mówiło, że się nie da.

Autorze, przekonuję, jeśli chcesz wydać książkę w Złym Wydawnictwie, pozwól, że jeszcze nad nią popracuję (wciąż miałam wyrzuty sumienia) ‒ w ZW nic z nią nie zrobią, bo fachowców tam nie ma. Ciesz się, jeśli nie zepsują.

Autor jednak zamilkł. I milczał długo.

A gdy się odezwał, oznajmił, że popracował nad książką i wydaje w ZW.

Z doświadczenia wiem, że jeśli ktoś napisał złą książkę, to nie ma bata, nie zrobi z niej dobrej. Od tego właśnie są redaktorzy.

Na pytanie, czy pracował na mojej wersji, jako tako doprowadzonej do porządku (na przykład bez błędów ortograficznych), odrzekł, że nie, bo Sponsor i Zły Wydawca mu powiedzieli, że lepsza jest wersja pierwotna (a może ta po ZK, SZP i MA…), czyli długa, przegadana i nudna.

No właśnie, bo Autor znalazł Sponsora, który wyłoży duże pieniądze na wszystko. Bo chyba zapomniałam mu powiedzieć, że to wydawca płaci autorowi, a nie na odwrót.

No a potem Autor zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym napisała za pieniądze recenzję jego książki.

Oczywiście odmówiłam, bo musiałabym nakłamać oraz sprzeniewierzyć się ideałom.

Potęga pieniądza jednak zadziałała, bo zadziwiająco szybko ukazały się pozytywne recenzje owej książki, na przykład na pewnym blogu literackim, którego autor lektury dobiera dobre i ekskluzywne, aż tu nagle pochylił się nad gniotem Autora i dopatrzył się w nim takich cudów, że „Czarodziejska góra” Manna i „Ulisses” Joyce’a to powieści dla panienek… Właściwie to go nawet podziwiłam, bo mnie nie byłoby stać na aż taką inwencję.

Gdy zasugerowałam Blogerowi w bardzo zawoalowany sposób, że wiem, skąd płynie jego entuzjazm… zablokował mi możliwość komentowania, bojąc się zapewne, że zaraz publicznie ujawnię Mroczną Prawdę.  

Osoba prowadząca spotkanie autorskie również nie omieszkała wyrazić zachwytów nad książką, co też mnie zastanowiło…

A pewna moja znajoma, także zajmująca się pisaniem o książkach, gdy dałam wyraz oburzeniu propozycją Autora, odrzekła: „Skoro płaci, to dlaczego nie napisać?”.

Jaki z tego wniosek? Jeśli pisać recenzje, to tylko negatywne, bo przynajmniej jest gwarancja, że to nie dla kasy? No, a może ktoś jednak płaci także za zaorywanie autorów i książek?

Nie wiem…

Wiem jedno: Czytelnicy, zostaliście sami. Nikt Wam już nie pomoże.

Beata Słama

(Plakat: Carlis ARL).

 

Kategorie: Felietony

0 komentarzy

Leave a Reply